TAŃCZĄCA Z DOGAMI. Alla Chrzanowska







Rozdział 1. Początki


ODCINEK 1


Urodziłam się, żeby uratować małżeństwo moich rodziców. Nie udało się. W dodatku tego ratowania małżeństwa o mało nie przypłaciłam życiem. Rozpadało się ono bowiem bardzo konsekwentnie, ale w pewnym momencie moi rodzice postanowili spróbować raz jeszcze, dojść do porozumienia i kochać się jak należy. W tym celu wybrali się na wakacyjny odpoczynek nad mazurskie jeziora. Mieli być przykładną rodziną, więc zabrali ze sobą swe jedyne dziecię, czyli mnie. Miałam wówczas nieco ponad trzy lata…Mieszkaliśmy w domku kempingowym dziesięć metrów od brzegu jeziora naprzeciwko długiego pomostu wrzynającego się daleko w wodę. Rodzice byli zajęci sobą i trwającymi od rana do nocy kłótniami mającymi jakoby poprawić ich relacje, a ja całe dnie spędzałam sama bawiąc się na pomoście. Było mi bardzo smutno, w dodatku się okropnie nudziłam, ale jak się ma trzy lata, to niewiele można.W zasadzie miałam przykazane, by nie zbliżać się do końca pomostu, ale nuda u dziecka bywa inspirująca, więc każdego dnia zbliżałam się coraz bardziej do zakazanej krawędzi. Rodzice nie zwracali na to uwagi, więc w końcu zaczęłam się bawić na samym końcu pomostu tuż nad taflą wody. Bawiłam się różnymi zabawkami, ale miałam swoją ulubioną szmacianą lalkę, którą zrobiła dla mnie moja ukochana Babunia. Pochyliłam się nad wodą, która była przejrzysta i odbijała wszystko lepiej niż lustro, by pokazać mojej lali pływające obok pomostu małe rybki. Nagle moja szmaciana przyjaciółka wypadła mi z ręki i lekko wirując zaczęła pogrążać się w toni. Odruchowo wyciągnęłam rękę i … wpadłam do wody. Nawet nie zdążyłam krzyknąć. Tonęłam.Skąd na brzegu jeziora wziął się czarny, potężny dog, nikt z późniejszych świadków wydarzenia nie umiał powiedzieć. W każdym bądź razie pojawił się, wpadł na pomost, dobiegł do jego końca i wskoczył do wody tylko po to, by za chwilę się z niej wynurzyć ze mną w pysku. Trzymał mnie za koszulkę, w którą była ubrana. Nieco mu się majtałam, więc pies z pewnym trudem dobrnął do brzegu i delikatnie położył mnie na nadbrzeżnym piasku. Nad jezioro zlecieli się ludzie i ktoś chciał do niego podejść, ale majestat i wielkość mego zbawcy onieśmieliły wszystkich nieprzyzwyczajonych do tak wielkich psów. Dog, widząc, że na brzegu jest dużo dorosłych osób, spokojnie oddalił się w stronę, z której przyszedł, a mną zajęli się śmiertelnie przestraszeni rodzice.Kiedy mama upewniła się, że nic mi nie jest, chciała podziękować właścicielom czarnego doga za uratowanie mi życie, ale w najbliższej okolicy naszego domku nikt nie widział ludzi z czarnym ogromnym psem. Dopiero następnego dnia mama dotarła do ośrodka wypoczynkowego po drugiej stronie jeziora i tam wypoczywający turyści powiedzieli jej, że owszem, byli tu ludzie z czarnym ogromnym dogiem, ale rano wyjechali i tak nikt nigdy im nie podziękował za to, że ich pies uratował mi życie. Czy mama poczuwała się do długu wobec tego psa bądź jego opiekunów – nie wiem, ale ja, kiedy tylko trochę podrosłam i uświadomiłam sobie, że żyję tylko dzięki niemu – tak. I o tym właśnie chcę w tej książce opowiedzieć – o spłacie długu i o niezwykłej więzi, jaka mnie już zapewne wtedy połączyła z tymi dostojnymi i wrażliwymi olbrzymami


ODCINEK 2


Po kilku dniach my też wróciliśmy do domu. Wielogodzinne kłótnie nie pomogły uratować małżeństwa moich rodziców i jeszcze tego lata zdecydowali się na rozwód, a mnie oddali pod opiekę dziadków, rodziców mamy. Specjalnie mocno tego wszystkiego nie przeżyłam, zapewne dzięki temu, że byłam (i jestem) dzieckiem Natury, a zamieszkałam w ślicznej podlaskiej wiosce otoczonej łąkami, polami i lasami, w starym z 1927 roku, modrzewiowym domu, a wokół byli cudowni kochający ludzie, moi dziadkowie i pradziadkowie. Szczególnie głęboka więź połączyła mnie z pradziadkiem Filipem. Powód był prosty. Ten stary człowiek, urodzony w 1883 roku, pochodzący z Petersburga, kochał zwierzęta, a szczególnie psy i to nas wyjątkowo związało. I choć jego ukochaną rasą nie były dogi tylko wyżły, to w wieku trzech lat nie robiło mi to różnicy. Ważne było, że mogę spędzać czas w towarzystwie Dżima Ósmego, bo tak się wabił pupil pradziadka. Dlaczego Ósmego? Bo to był siódmy wyżeł tego wspaniałego człowieka, który miał je od dzieciństwa. Swoją miłość do tej rasy mój pradziadek odziedziczył po swoim ojcu Jakubie. Pierwsze dwa wyżły mieszkały w domu Filipa w Petersburgu, a trzeci razem z rodziną emigrował z ogarniętego rewolucją miasta. Kiedy dożył późnej starości i odszedł w wieku 16 lat pradziadek sprowadził kolejnego szczeniaka (a było to jeszcze przed wojną) aż z Niemiec. I choć każdy z psów żył długo, to jednak odchodziły, a pradziadek zdobywał następnego. Wszystkie one nosiły to samo imię – Dżim i dlatego moja babunia ich numerowała.Moje dzieciństwo było cudowne nie bacząc na rozwód rodziców. Nawet specjalnie za nimi nie tęskniłam. Razem z prababcią Hanną zaczyniałam ciasto na chleb w wielkiej dzieży, a potem rysowałam znak krzyża na każdym bochenku przygotowanym w blaszce do wsunięcia w czeluść chlebowego pieca, doiłam krowy, robiłam masło i sery. Z babcią Paszą pracowałam w ogrodzie, pielęgnowałam róże, chodziłam na grzyby i czytałam książki. Z dziadkiem Ioanem zajmowałam się pszczołami, pielęgnowałam drzewa owocowe w naszym sadzie i uczyłam się powozić końmi. Ale najcudowniejszy był czas spędzany z pradziadkiem – długie spacery w towarzystwie Dżima, zbieranie ziół (pradziadek był zielarzem amatorem), poznawanie tajemnic przyrody, opowieści o tajemniczym carze i dalekim Petersburgu i pomaganie wszystkim chorym zwierzętom nie tylko w naszym gospodarstwie, ale i w całej wiosce Rogacze.Byłam szczęśliwa, bo mogłam spędzać większość czasu na podwórku, ale oczywiście moją ulubioną porą było lato, bo wtedy już o szóstej rano, z pajdą chleba posmarowaną masłem, no bo przecież szkoda czasu, żeby jeść w domu, wypadałam na dwór. Dom i obejście moich dziadków leżało na samym skraju wsi. Zaraz za nim zaczynały się łąki, a za nimi był stary las, skraj Puszczy Białowieskiej. W tamtych czasach zwierzyny było bardzo dużo i często widziałam tuż za płotem sarny, jelenie i dziki. Zające skakały po naszym sadzie, co nieodmiennie wywoływało komentarz dziadka skierowany do ojca:– Tato, a mówisz, że wyżły niemieckie krótkowłose to rasa myśliwska…Na co równie nieodmiennie taka sama padała odpowiedź pradziadka:– Pies jest taki, na jakiego go wychowasz. Ja jestem pacyfistą, to i moje psy nie mają instynktu zabijania, nie czułem potrzeby, by go w nich rozwijać.To było Pierwsze Prawo Psiarza, jakie sobie przyswoiłam: „Pies jest taki, na jakiego go wychowasz”. Szkoda, że tak wielu współczesnych opiekunów psów o tym nie wie. Swoje lata mam, więc w moim życiu było wiele psów i kundelków, i dogów, i suczek, i samców i każdy z nich był cudowny, wspaniały, mądry, wrażliwy, o wyjątkowym charakterze. Być może miałam nieprawdopodobne szczęście, że trafiałam na takie psy, a może jednak był to rezultat stosowania zasady mego pradziadka…


ODCINEK 3


Czas w takich warunkach płynął szybko. Wiosną skończyłam 4 lata. Nadeszło piękne lato i mogłam robić to, co lubiłam najbardziej – być na dworze. Pewnego lipcowego ranka bawiłam się w piaskownicy, którą zrobił dla mnie dziadek. Nieoczekiwanie zobaczyłam zbliżającego się od strony lasu sporego psa. Wiedziałam, że żeby go nie spłoszyć, nie powinnam wykonywać gwałtownych ruchów, więc zamarłam w nadziei, że on przyjdzie do mnie. I tak też się stało. Pies był młody, miał nie więcej niż rok i chętnie się ze mną bawił. Rzucałam mu swoją piłkę, a on ją łapał w locie i mi przynosił, żeby mu ją znów rzuciła. Zabawa była przednia! Pomyślałam, że pies może być głodny, ale nie chciałam iść prosić babci o coś do jedzenia dla niego, bo bałam się, że ta wygoni obcego psa z podwórka, a pradziadka akurat nie było w domu, pojechał z Dżimem do weterynarza na szczepienie, więc poszłam do kurnika, wzięłam pięć jajek, rozbijałam je po kolei i wylewałam do mojej foremki na babki z piasku. Mojemu nowemu przyjacielowi nie przeszkadzał sposób podania śniadania i z ochotą zjadł tak zaserwowany posiłek. W końcu jednak znudziła mu się zabawa ze mną i postanowił sobie pójść. Oczywiście nie chciałam, żeby odszedł i złapałam go za ogon. To mu się już wcale nie spodobało i chcąc uwolnić się od mojej ręki, złapał ją zębami. On mnie nie ugryzł, tylko dał do zrozumienia, że nie życzy sobie takiej obcesowości. Puściłam ogon, pies sobie poszedł, a na mojej rączce został ślad w postaci odciśniętych psich zębów. Niestety, akurat na ten moment z domu wyszła babcia. Narobiła krzyku i kazała pokazać rękę, co zrobiłam, żeby odwrócić uwagę od zmykającego z naszego podwórka psa. Okazało się, że jeden ząb przerwał skórę i pokazała się krew. Nie przejmowałam się tym, bo myślałam, że skończy się jak zwykle w przypadku moich skaleczeń na przemyciu wodą utlenioną. Tym razem jednak tak nie było. W owym czasie na Podlasiu przypadki wścieklizny były bardzo częste. Kiedy babcia zobaczyła na mojej ręce rankę, narobiła rabanu na całą okolicę. W tym momencie wrócił ze szczepienia z Dżimem pradziadek i próbował załagodzić sytuację:– Pasza, małej nic nie będzie, przecież to nawet nie rana, to draśnięcie – uspokajał.– A wie tata, co to za pies? We wsi takiego nikt nie ma. Widziałam go, jak uciekał z podwórka. Wyglądał jak wilk. Nie o ranę mi chodzi, bo na Alli wszystko goi się właśnie jak na psie, a o wściekliznę. Tata wie, ile w okolicy jest wściekłych lisów. Trzeba jechać do lekarza.– Pasza, uspokój się, chcesz małą narazić na takie bolesne zastrzyki? – Wolę narazić ją na zastrzyki niż na śmierć! Wścieklizna jest śmiertelna!W ferworze rozmowy nawet nie zauważyli, że nadszedł dziadek. Spojrzał na moją rękę, na ojca i żonę, po czym powiedział:– Jedziemy do lekarza, nie ma innego wyjścia. Przebierz małą, a ja wyprowadzę samochód.– Nie musisz – odpowiedział zmartwiony pradziadek – jeździłem z Dżimem na szczepienie i nie zdążyłem wprowadzić auta. Stoi przed bramą. – Może tata pojedzie z nami? – zaproponowała babcia, chcąc załagodzić wcześniejszy ostry ton.– Nie Pasza, nie pojadę. Musicie sami sobie poradzić. Chcecie wystraszyć dziecko i zniechęcić ją do psów – odpowiedział i poszedł razem z Dżimem do domu.– Co też ojciec mówi! – krzyknęła za nim Pasza, ale Filip nawet się nie obejrzał.


ODCINEK 4.


Po chwili, ubrana w czyste ubranko, siedziałam w samochodzie. To była pierwsza połowa lat sześćdziesiątych i dziadkowie mieli wtedy prawdziwy hit – samochód marki Warszawa. Był im niezbędnie potrzebny choćby w takich sytuacjach jak ta, a dziadek był doskonałym kierowcą. Nauczył się prowadzić jeszcze przed wojną i przez ponad 50 lat spędzonych za kierownicą nie spowodował żadnego wypadku.Najbliższego lekarza mieliśmy w małym miasteczku Milejczyce odległym od Rogacz o 7 kilometrów, ale babcia uznała, że powinniśmy pojechać do kogoś bardziej doświadczonego i dlatego wyruszyliśmy do Siemiatycz, powiatowego miasta odległego o 25 kilometrów. Podczas całej podróży siedziałam z babcią na tylnym siedzeniu. Zachowywałam się jak na mnie bardzo nietypowo, bo byłam grzeczna i milczałam oszołomiona całą zaistniałą sytuacją. Po prostu kompletnie nie rozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi dorosłym.W końcu dotarliśmy na miejsce – do Szpitala Powiatowego w Siemiatyczach, który mieścił się wówczas w poklasztornych budynkach ufundowanych niegdyś przez Michała Sapiehę. Urodziłam się zresztą w tym miejscu, więc śmiało mogę mówić, że na świat przyszłam w klasztorze.W tamtych czasach kolejek w szpitalach nie było, więc z izby przyjęć od razu skierowano nas do lekarza. Ten wysłuchał babci, obejrzał rękę i powiedział:– Ranka nie jest tu problemem, to ledwie draśnięcie, ale jednak skóra została przerwana i ślina psa mogła się dostać do krwi. Jak rozumiem, państwo psa nie znacie, nie wiecie, czy był szczepiony, więc dziecko musi przejść serię zastrzyków przeciwko wściekliźnie.– Zdajemy sobie z tego sprawę – odpowiedział dziadek.– Wobec tego dziś podamy pierwszy zastrzyk, za siedem dni przyjedziecie Państwo na następny, a za trzy tygodnie na kolejny. Zastrzyki podaje się w pępek i są bardzo bolesne. Niestety, są one w takim wypadku konieczne. Proszę przejść do gabinetu zabiegowego.Oczywiście tej rozmowy nie pamiętam i znam ją tylko z opowieści babci, ale to co było potem dobrze mi się wbiło w pamięć. W gabinecie pielęgniarka przygotowała zastrzyk, co już było dostateczne przerażające. Potem kazała babci odsłonić mój brzuszek, a dziadkowi mocno mnie trzymać. Ból jaki poczułam, kiedy wbiła mi igłę w pępek pamiętam do dziś. Był niesamowity. Próbowałam się wyrwać, ale dziadek trzymał mnie mocno i słusznie, bo poszłabym razem z całym wyposażeniem gabinetu. W końcu siostra wyjęła igłę, ale ból utrzymywał się nadal. Był okropny. Tak okropny, że nawet nie pomógł czerwony lizak, który dała mi pielęgniarka ze słowami:– Jesteś bardzo dzielna!– I co mi z tej dzielności, jak tak strasznie boli – odpowiedziałam przez łzy.Kiedy po tygodniu jechaliśmy na kolejny zastrzyk musiano mnie siłą zanieść do samochodu, a na trzeci wycięłam dziadkom numer. Domyśliłam się, że to ma być w tym dniu, wstałam wcześnie rano i … uciekłam do lasu. Cała wioska mnie szukała i niestety, ale „zdradził” mnie Dżim, bo to on mnie wytropił, zyskując tym uznanie w oczach dziadka, który powiedział do swego ojca:– No popatrz, to jednak są psy tropiące, a nie ozdoby kanapowe.Kiedy dostarczono mnie w końcu do szpitala i pielęgniarka wbijała mi za trzecim razem igłę w pępek, a ja krzyczałam:– Boli, oj, jak boli Jezusiczku kochany!Babcia powiedziała:– I dobrze, że cię boli. Może zapamiętasz, żeby trzymać się od psów z daleka! Bardziej te zwierzaki kochasz niż ludzi. Masz nauczkę na całe życie. To pomoże ci skończyć z tą miłością do psów!Popatrzyłam na babcię uważnie i mimo okropnego bólu odpowiedziałam przełykając łzy:– Nie pomaga babciu. Nic a nic nie pomaga!No i faktycznie – nie pomogło. Jak kochałam psy przed szczepieniem na wściekliznę, tak kocham do dziś.


ODCINEK 5.


Czas płynął, ja rosłam, a moi pradziadkowie się starzeli, czego jako dziecko nie rozumiałam i nie dostrzegałam. Kiedy skończyłam 7 lat, mój ukochany pradziadek miału już 83, a Dżim Ósmy osiągnął sędziwy jak na wyżła wiek 15 lat. Nawet ja rozumiałam, że jest staruszkiem – wolniej się ruszał, już tak bardzo nie dopominał się spacerów, najchętniej spał na swoim posłaniu przy ciepłym kaflowym piecu. Często łapałam smutny wzrok mego pradziadka, gdy patrzył na swojego przyjaciela. Kiedyś przypadkiem usłyszałam, jak mówi do Dżima:– Nie śpiesz się przyjacielu, poczekaj, razem pójdziemy. Nie chcę tu zostać bez ciebie…Byłam już na tyle duża, że zrozumiałam, iż pradziadek mówi o śmierci i bardzo się przestraszyłam. Chyba z tego względu śmierć Dżima, który odszedł w wieku 16 lat i 3 miesięcy, przeżyłam w miarę znośnie. Po prostu bałam się, że pradziadek też umrze. Razem pochowaliśmy wiernego towarzysza mego dzieciństwa w sadzie, pod krzakami bzu, obok grobów swoich poprzedników. Śmierć Dżima mocno odbiła się na stanie psychicznym, a nawet fizycznym pradziadka. Znikła właściwa mu radość życia, zrobił się małomówny, nie tylko nie zabierał mnie na łąki i do lasu na zbieranie ziół, ale sam też nie wychodził poza nasze podwórko. Bardzo to niepokoiło pozostałych domowników. W końcu dziadek wyszedł z propozycją:– Tato, chyba pora na następnego szczeniaka.Filip spojrzał na syna, zamyślił się, chwilę milczał i powiedział:– Synku, nie. Już nie. Za stary jestem na szczeniaka. To boli, bardzo boli, kiedy wierny przyjaciel odchodzi. Ale tak jest lepiej, niż gdyby było odwrotnie. Psa bierze się na całe jego krótkie życie, dla niego na zawsze, tak jak w małżeństwie „i nie opuszczę cię aż do śmierci”, a nawet bardziej, bo tu nie może być rozwodu. Cierpię, ale pocieszam się myślą, że to ja go przeżyłem, że mogłem się nim opiekować do końca jego dni, że to ja cierpię, a nie on po mojej śmierci. – Tato, ale jeśli by ciebie zabrakło, to bym przecież zwierzęcia nie skrzywdził.– Wiem synku, w końcu to ja ciebie wychowałem, ale ty traktujesz zwierzęta jak zwierzęta, a dla mnie to są prawdziwi przyjaciele. Ludzkich przyjaciół zabrała mi rewolucja w Rosji, I wojna, II wojna i tylko psy ze mną były, zawsze. Przeżyłem zdrady i wiarołomstwa osób, którym wierzyłem bardziej niż sobie i tylko psy mnie nigdy nie zdradziły i nie zawiodły. Gdybym wziął teraz psa, to bym go zawiódł…Słuchałam tej rozmowy ze łzami w oczach, ale z zapartym tchem i chłonęłam ją całą sobą, każdą komórką swego ciała, każdym nerwem. Kiedy zamknę oczy do dziś ją wyraźnie słyszę. I tak w pamięć zapadł mi Pierwszy (i najważniejszy) Obowiązek Psiarza: „Psa bierze się na całe jego życie”.Dziadek przestał nalegać szanując żałobę swego ojca po starcie przyjaciela i uczucia, jakimi darzył swoich psich towarzyszy. W moim odczuciu dom stał się smutny i pusty. Mieliśmy co prawda kotkę Murkę, kochałam ją i lubiłam się z nią bawić, ale każdy psiarz mnie zrozumie – kot to nie pies. Dlatego kiedy przypadkiem usłyszałam rozmowę dziadka i babci o tym, że warto wziąć psa, bardzo się ucieszyłam. To babcia przekonywała dziadka:– Ioanie, naprawdę powinniśmy mieć psa, takiego do obrony. Mieszkamy pod samym lasem, czasy są jakie są, będę czuła się bezpieczniej, jak weźmiemy na przykład owczarka niemieckiego, tylko to będzie pies mieszkający na podwórzu.– Pasza, a jak ja wytłumaczę to ojcu, że pies mieszka w budzie.– Biorę to na siebie, a poza tym przecież nie przywiążemy go na łańcuch. Zrobisz mu ocieplaną budę, dużą wolierę i tyle.– No dobrze, ale to ty porozmawiasz z ojcem.


ODCINEK 6.


Byłam zbyt podekscytowana nowym przyjacielem, żeby zwracać na ten smutek uwagę. Pobiegłam po piłkę, złapałam smycz i poszłam z Dingiem do sadu. Jak tylko odpięłam smycz, pies zwrócił i pobiegł do furtki. Wcale nie chciał się ze mną bawić, ale dzięki słowom pradziadka rozumiałam jego zachowanie. Pozwoliłam mu obwęszyć cały sad, obejść dookoła płot, a dopiero potem zaproponowałam smakołyk. Dingo go wziął, ale piłki nie chciał aportować. Zmartwiona nie wiedziałam, co robić. Domyślałam się, że psiak jest zestresowany i zagubiony, więc wpadłam na pomysł, że muszę skoncentrować jego uwagę na sobie. Zostawiłam więc piłkę i zaczęłam biegać slalomem między jabłoniami i gruszami. Dingo najpierw nie zwrócił na to uwagi i dalej węszył, dlatego zaczęłam dodatkowo klaskać w dłonie. Pies w końcu spojrzał na mnie, usiadł, zabawnie przekrzywił głowę, chwilę mi się przyglądał i… zaczął mnie gonić. Tak się zaczęła nasza pierwsza zabawa. Ganialiśmy się tak po ogromnym sadzie przez całą godzinę. Nie wiedziałam, że przez okna obserwuje nas cała rodzina, a babcia z uciechą mówi:– No nareszcie może ktoś zmęczy naszą Allę.I tak też było. Moja niby niespożyta energia w końcu się jednak wyczerpała i padłam bez tchu na młodą, kwietniową trawę. Dingo podbiegł do mnie i zaczął lizać mnie po twarzy. Głaskałam go delikatnie od dołu po szyi i klatce piersiowej. Po chwili dałam radę usiąść, a on położył się obok mnie lokując głowę na moich kolanach. Taki był początek naszej przyjaźni. Spędziliśmy razem cały dzień. W końcu zapadł zmrok i musiałam wrócić do domu i tu zaczęła się tragedia – dziadek zabrał Dingo i zaprowadził go do jego woliery, a ja wyobraziłam sobie, jak mój nowy przyjaciel się czuje – sam, zagubiony, bezradny, zamknięty w nowym miejscu. Serce mi pękało. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Poszłam po pomoc do jedynej osoby, na którą mogłam liczyć w takiej sytuacji, do pradziadka Filipa. Niestety, odpowiedź była jednoznaczna:– Lalusiu, nie pomogę ci. To pies dziadka Ioana, on zadecydował, że Dingo będzie żył na podwórku, musimy uszanować to. Nie martw się maleńka, psu nie jest tam źle.– Dziadku Filipie, ale on jest jeszcze szczeniaczkiem, dziś rano jeszcze był z mamą w miejscu, które dobrze znał, a teraz jest sam, w obcym miejscu, wszystko jest dla niego nowe. Sam mi dziś mówiłeś, że najtrudniejsze są dwa pierwsze dni. Poproś dziadka Ioana, żeby choć na te dwie pierwsze noce pozwolił Dingo być w domu, proszę!– Nie Allu, nie poproszę. Bo jak się psu pozwoli być w domu przez dwa dni, to będzie mu potem jeszcze trudniej przyzwyczaić się do budy.Zrozumiałam argumenty pradziadka, ale wcale nie poczułam się lepiej. Byłam bardzo przygnębiona. Nie zechciałam jeść kolacji i wcześnie poszłam do swojego pokoju, dlatego nie słyszałam rozmowy pradziadka Filipa z synem:– Ioanie, może jednak pozwolisz Dingo zamieszkać w domu? Zobacz, jakie to ważne dla małej. Ona ma niesamowite podejście do psów. Widziałeś jak cudownie się razem bawili.– Ustaliliśmy tato, że Dingo będzie mieszkał na podwórku – odpowiedział dziadek.– Tak, dlatego nie nalegam, ale proszę, przemyśl to jeszcze.Ja w tym czasie wcale nie zbierałam się spać. Owszem położyłam się do łóżka, ale w ogóle się nie rozebrałam. Czekałam, aż dorośli usną. Żeby nie zasnąć, w myślach powtarzałam tabliczkę mnożenia i nasłuchiwałam odgłosów zbierających się do snu domowników, a trochę ich było tego wieczoru – pradziadkowie, dziadkowie, a dodatkowo ciocia i wujek. Ci ostatni najdłużej mitrężyli zanim poszli spać. Dochodziła północ, gdy po cichutku wstałam i otworzyłam okno, które w moim pokoju wychodziło na ogród warzywny. Wyrzuciłam przez nie mój ulubiony jasiek, koc, a potem sama wyskoczyłam prosto na grządkę. Była ona świeżo skopana, ale jeszcze nie zasadzona, więc lądowanie miałam miękkie. Cicho się skradając wyszłam z warzywniaka, stamtąd już było całkiem blisko do woliery Dinga. Kiedy podeszłam do niej, cichutko zawołałam:– Dingo, Din, Dinusiu to ja, Alla, przyszłam do ciebie. Nie przestrasz się piesku.



ODCINEK 7.



Było bardzo ciemno i dlatego bardziej poczułam niż zobaczyłam swego przyjaciela

więc otworzyłam drzwi do woliery i weszłam do środka. Psiak oszalał z radości, zaczął biegać i skakać. Musiałam go uspokoić, żeby nie zbudził domowników.

– Cicho maleńki, no już dobrze. Nie chcę, żebyś był sam. Czy mogę spać z tobą?Po należytej porcji głaskania i całusów ruszyłam w stronę budy niosąc koc i jasiek. Pies szedł za mną. Nie byłam pewna, czy wpuści mnie do budy, ale Dingo nie miał nic przeciwko temu. Weszłam pierwsza, a on za mną. Po chwili oboje leżeliśmy na świeżej słomie, przykryci kocem, a ja z jaśkiem pod głową. Oczywiście planowałam wstać skoro świt i wrócić do łóżka w domu, ale czy to dlatego, że zasnęłam znacznie później niż zwykle, czy dlatego, że tak słodko się spało z Dingiem nie udało mi się zrealizować planu i obudziły mnie dopiero dziwne odgłosy dobiegające od strony domu. Delikatnie wysunęłam głowę z budy i zobaczyłam całą rodzinę rozbiegającą się w różne strony i wołającą:– Alla, Alla, gdzie jesteś?Bez trudu się domyśliłam, że w domu odkryto moją nocną nieobecność, co musiało wywołać panikę i teraz trwają poszukiwania mojej osoby. Zaczęłam myśleć, jak tu wybrnąć z sytuacji. Postanowiłam udawać, że przyszłam do Dinga z samego rana. Wysunęłam się z budy i zaczęłam biegać zachęcając psa do zabawy, jednocześnie krzyknęłam:– Hej! Babciu! Dziadku! Tu jestem!Na nic zdało się udawanie, że tylko co wyszłam pobawić się z Dingo – zdradził mnie koc i jasiek, które zostały w budzie. Bura, jaką dostałam od babci była solidna:– Czyś ty dziecko oszalałaś?! Już nawet nie o to chodzi, że spałaś w psiej budzie, ale jest kwiecień, zimno, przeziębisz się i dostaniesz zapalenia płuc!– A myślisz, że dla Dingo nie było zimno? – odpowiedziałam buńczucznie. – I w dodatku był sam i nie miał się do kogo przytulić.Dziadek też robił groźne miny, ale nic nie mówił chyba pozytywnie zaskoczony przedsiębiorczością wnuczki. Natomiast pradziadek jawnie się uśmiechał i robił minę pod tytułem „moja krew”. Trochę było mi nieswojo, ale tylko trochę. Nigdy nie byłam karana fizycznie, ani w żaden inny brutalny sposób, więc niczego się nie bałam. Wychowywano mnie w myśl zasady, że dziecku trzeba tłumaczyć i objaśniać, a nie je strachem do czegoś zmuszać. Tak było i tym razem. Babcia z dziadkiem tłumaczyli mi, dlaczego Dingo musi mieszkać na dworze, próbowali przekonać, że tak mu będzie lepiej, ale ja byłam niezłomna i w kółko powtarzałam:– Ale on tam będzie sam i będzie mu smutno.W końcu dziadkowie wyszli się naradzić, a ja zostałam sama i zaczęłam się gorąco modlić:„Panie Boże! Spraw, żeby Dinuś mógł mieszkać w domu. Bardzo Cię proszę! Co Ci zależy. To taki fajny pies! On nie może być sam. Proszę!”W końcu otworzyły się drzwi i do pokoju weszła cała rodzina… razem z Dingo! Już wiedziałam, że wygrałam, że mój nowy przyjaciel będzie mógł mieszkać w domu. Podbiegłam do niego, a on podał mi łapkę wesoło merdając ogonkiem, jakby wiedział, że odnieśliśmy zwycięstwo. Pradziadek z rozczuleniem patrzył na nas, a dziadek z poważną miną powiedział:– Dobrze Allu! Dingo będzie mieszkał w domu, ale pod pewnymi warunkami.– Jakimi? – spytałam gotowa zgodzić się na wszystko byleby psiak nie musiał żyć w wolierze.– Po pierwsze – nie będzie spać z tobą w łóżku, a po drugie to ty będziesz się nim zajmowała. Będziesz go karmiła, czesała, chodziła na spacery i pilnowała szczepień.– Dobrze dziadku – zgodziłam się z entuzjazmem, kiwając na potwierdzenie głową tak mocno, jak Danuś machał ogonem.


ODCINEK 8.


I tak zostaliśmy z Dingo najwspanialszymi na świecie przyjaciółmi. Byliśmy nierozłączni. Kiedy szłam do szkoły Dino mnie odprowadzał i czekał aż skończę lekcje. Moja cudowna wiejska szkoła, gdzie było to możliwe. Nauczyciele znali mego przyjaciela i akceptowali jego obecność. Czasami nawet pozwalali mu wejść do klasy. A kiedy szliśmy na wycieczkę, Dingo maszerował obok mnie i pilnował szyku całej gromadki dzieci.Wkrótce przyszły wakacje i mogłam jeszcze więcej czasu spędzać z moim przyjacielem. Uczyłam go różnych sztuczek – aportowania, szukania schowanych przedmiotów, pilnowania pozostawionych pod jego opieką rzeczy, ale przede wszystkim chodziliśmy na długie, cudowne spacery. Kiedy zaczął się kolejny rok szkolny Dino znów „chodził ze mną do szkoły”. Wszyscy go lubili, a chłopcy ze starszych klas grali z nim w piłkę nożną. Kiedy nadeszła zima lepiliśmy razem bałwana, graliśmy w śnieżki – ja je rzucałam, a Dingo łapał je w locie i zabawnie wypluwał. Ale najfajniejsze było zjeżdżanie z górki na sankach. Dino łapał je za sznurek i pomagał mi je puste wciągnąć na górkę, później siadałam na nie i zjeżdżałam w dzikim pędzie, a pies próbował je prześcignąć. Zabawa była przednia!Niezależnie od pory roku oboje spędzaliśmy mnóstwo czasu na podwórku, dzięki czemu oboje byliśmy zahartowani, tryskaliśmy zdrowiem i mieliśmy fantastyczną kondycję fizyczną. Lubiliśmy każdą porę roku, ale kiedy przyszła kolejna wiosna całkiem nie można nas było zapędzić do domu. Dino wyrósł na dorodnego owczarka, ważył 40 kilogramów, był wysoki i smukły. W tamtych czasach owczarki nie miały ściętych zadów i mój przyjaciel był bardzo zgrabnym i sprawnym psem.– Babciu, ja się nim zajmę – zakomunikowałam.Moja babcia hodowała drób i to nie tylko kury, ale i kaczki, gęsi i indyki, a nawet perliczki. Wiosną jak co roku posadziła kwoki na jajkach. Wylęgło się dużo kurczaków, kaczuszek i innego ptactwa, tylko z gęsiarkami było coś nie tak – wyległ się tylko jeden gąsiorek i matka go odrzuciła. Babcia była tym bardzo zmartwiona. Stałyśmy obie obok lęgowego gniazda i patrzyłyśmy na nieporadne stworzonko. Było widać, że nie ogrzewane przez matkę wyraźnie marznie.– I co ja z nim zrobię? – zastanawiała się babcia. – Podrzucić kaczce nie mogę, bo już się wykluł. Jajko może by się dało podrzucić, ale teraz już za późno.– I co z nim będzie? – tym razem spytałam ja.– Nie wiem. Pewnie zdechnie bez matki – ponuro odpowiedziała babcia.– Jak to ty się zajmiesz?Nie wiele myśląc sięgnęłam po pisklaka i włożyłam sobie za bluzkę, którą zawiązałam u dołu, żeby nie wypadł.– Co ty robisz? – zdumiała się babcia– Dino, to gęsiaczek. Jego mama go nie zechciała i musimy się nim zaopiekować, rozumiesz? Ja dobrze wiem, co to znaczy, bo moja mama mnie też nie zechciała. Pomożesz mi się nim opiekować?– Babciu, gęsiaczek potrzebuje ciepła i jedzenia. Ciepło będzie miał u mnie za pazuchą, a jak go karmić – ty mnie nauczysz.– A jak ty pójdziesz do szkoły?– Normalnie, z Gusiem, bo on się nazywa Guś. Teraz pójdę poznać go z Dinem.– Dino? Zagryzie? A po co miałby to robić? Przecież Dino nie jest głodny i nie musi nikogo zagryzać.– Oszalałaś! Pies go zagryzie.Okazało się, że miałam rację – Dino obwąchał gęsiaka, trącił go delikatnie noskiem i nie okazał większego zainteresowania, a ja tłumaczyłam psu:


ODCINEK 9.


Pies słuchał mnie uważnie przekręcając w charakterystyczny dla siebie sposób głowę, a ja byłam przekonana, że doskonale mnie rozumie. I tak rozpoczęliśmy opiekę nad Gusiem, który dość szybko uznał, że jestem jego mamą. Babcia przygotowywała specjalną mieszankę roślinną, a ja karmiłam ją swego podopiecznego. Dbałam też o stały dostęp do wody. Pisklę spało ze mną w łóżku, a obok na materacyku spał Dino. Pierwsze dwa tygodnie były trudne i omal byłam gotowa zrezygnować z podjętego zobowiązania. Szczególnie uciążliwe były małe, ale liczne kupki, jakimi Guś zdobił pościel i nieustanne noszenie ptaka za pazuchą, ale po 2 tygodniach mój podopieczny zaczął przejawiać zainteresowanie światem, coraz więcej czasu spędzał chodząc najpierw po domu, a potem także po podwórku. Dino okazał się bardzo opiekuńczy i pomagał mi pilnować gęsiaka, a nawet uratował mu życie, kiedy zaatakował go jastrząb. Kiedy Guś skończył dwa miesiące zaczęły się wakacje. Był już całkiem sporym ptakiem, a babcia chciała go przenieść do kurnika uznając, że dom to nie miejsce dla drobiu. W zasadzie nie miałam nic przeciwko, bo byłam dość zmęczona tą uciążliwą opieką, ale Guś miał odmienne zdanie. On po prostu uważał, że mieszkanie w domu jest rzeczą właściwą w przypadku ludzi, psów i gęsi. Zaczęła się zabawa – babcia zabierała ptaka do kurnika, zamykała go w nim na noc, kładłam się spać i po paru minutach Dino zaczynał cichutko burczeć, budząc mnie. Siadałam na łóżku, które stało przy oknie i widziałam Gusia, jak podfruwa i stuka dziobem w okno. Cóż było robić – otwierałam okno, Guś wfruwał do środka, lokował się na środku kołdry i dopiero wtedy mogłam zasnąć, a codziennie rano babcia nieodmiennie wydziwiała:– Jak on się wydostał z kurnika? No przecież to niemożliwe – po czym patrzyła podejrzliwie na mnie i dodawała – Alla! Ty o nie wpuściłaś?– No coś ty babciu! Słowo daję, że nie mam z tym nic wspólnego. Wpuściłam go do pokoju, bo walił dziobem w szybę i nie dawał mi spać, ale z kurnika to mi nawet do głowy nie przyszło go wypuszczać. Nawet Dino nie śpi ze mną w łóżku, czy ty myślisz, że chcę spać z gęsią?Poza tym Guś rósł w oczach i … robił się bardzo bojowy. Jeśli ktoś obcy chciał podejść do mnie rzucał się z groźnym sykiem do niego i szczypał za łydki. Szczególnie czemuś był zajadły na rowerzystów. Byliśmy znani w całej wsi, a nawet w sąsiednich i nazywano nas trzema muszkieterami – Alla, Dino i Guś.Poważne zagrożenie dla Gusia nadeszło późną jesienią, kiedy babcia chciała zrobić z niego pieczyste, ale udało mi się uratować przyjaciela i biały gąsior w spokoju dożył sędziwego, jak na ptaka, wieku 8 lat.Na nic się zdały moje protesty i prośby, że chcę zostać u dziadków, nic nie pomogły tłumaczenia babci, że spokojnie mogę w Rogaczach skończyć szkołę podstawową i w naturalny sposób przenieść się do średniej w Białymstoku, nie odniosły skutku prośby pradziadka Filipa i 31 sierpnia wieczorem ruszyłam pociągiem razem z matką i ojczymem do obcego miasta. To była największa trauma mego życia. Niczego, co mnie później spotkało nie mogę z nią porównać. I nikt mi nie zrobił większej krzywdy niż wówczas rodzona matka.

Moje życie toczyło się jak w bajce dzielone na naukę i zabawę ze zwierzęcymi przyjaciółmi, okraszone miłością pradziadków i dziadków. Nie miałam najmniejszego pojęcia, że nad moją głową zbierają się czarne chmury. Moja mama w tym czasie zdążyła wyjść drugi raz za mąż, ponownie się rozwieść i znaleźć sobie kolejnego, już trzeciego męża. Takie informacje docierały do mnie, brałam nawet udział w poszczególnych weselach, ale nie robiło to na mnie specjalnego wrażenia. Do czasu! Kiedy skończyłam 11 lat i zdałam do V klasy moja mama wpadła na pomysł, że zabierze mnie do Białegostoku, gdzie wówczas mieszkała z trzecim mężem Mikołajem.

Na stację kolejową odwiózł nas furmanką pradziadek Filip. Kiedy wszyscy zsiedliśmy z wozu, podszedł do mnie, objął i mocno przytulił.– Musisz być dzielna – szepnął mi na ucho – a o Dina i Gusia się nie martw. Daję Ci słowo honoru, że się nimi zaopiekuję i nie pozwolę, by spotkała ich jakakolwiek krzywda.– Dziękuję dziadku Filipie – szepnęłam przełykając łzy.


ODCINEK 10.


Podróż trwała ponad 2 godziny. Jechaliśmy pociągiem i zapadła noc. Nie chciałam siedzieć z dorosłymi w przedziale i stałam na korytarzu z nosem przyklejonym do szyby tęsknie wyglądając przez okno. Łzy bezwiednie kapały mi na bluzkę. W którymś momencie zobaczyłam jak zza chmury wysuwa się księżyc – jakże mu zazdrościłam! On widział moje ukochane miejsca – potężny kasztanowiec, z którego niedługo zaczną opadać kasztany, staw wykopany przez dziadka, w którym chciał hodować karasie, ale najlepiej lęgły się tam wiosną kijanki, ule, z których niedługo Filip i Ioan będą wybierać miód. Zazdrościłam księżycowi, że może zobaczyć co robią obie babcie, gdzie jest Guś i kotka Murka, i co najważniejsze jak czuje się Dingo. W myślach zaczęłam go prosić: „Kochany księżycu, ty wszystko widzisz! Powiedz Dinusiowi, że go kocham, że będę o nim codziennie myślała, że ja go nie porzucam, nie zostawiam, ja po prostu nie mogę nic zrobić. Kochany księżycu! Zaopiekuj się Dinusiem, i Gusiem, i Murką, i krówką Zochą, i konikiem i wszystkim, co kocham, a co muszę zostawić”. Nawet nie czułam, że łzy całkiem zmoczyły mi nie tylko twarz, ale i ubranie. Na ten moment wyszła z przedziału matka.– Co ty tu robisz? Przestań ryczeć. Robisz z siebie sensację. Zachowujesz się tak, jakby cię spotkała nie wiadomo jaka krzywda – perorowała z zaciętą miną.Przez ściśnięte rozpaczą gardło nie przeszła mi żadna odpowiedź, co matka uznała za posłuszeństwo z mojej strony. Nic bardziej mylnego. Narastał we mnie gniew i poczucie niesprawiedliwości. Patrzyłam ponuro na kobietę, która pozbawiła mnie wszystkiego, co kocham i brutalnie zakończyła moje dzieciństwo, choć miałam dopiero 11 lat. A ona kontynuowała:– No już! Uspokój się i chodź do przedziału!– Nie! – gromki okrzyk przepełniony bólem wyrwał się z mojej piersi. – Nigdzie nie pójdę! Możesz mnie spróbować zaciągnąć siłą.Matka zaczęła się ze mną dość brutalnie szarpać, co zwróciło uwagę innych podróżnych, ale nikt nie zareagował. Zrobiła się patowa sytuacja – rodzicielka chciała mnie wciągnąć do przedziału, a ja z całej mocy się opierałam i choć byłam dzieckiem sił mi dodawała rozpacz i poczucie krzywdy. W końcu w otwartych drzwiach przedziału stanął ojczym i spokojnie powiedział:– Wiera, zostaw. Nie ma sensu wciągać ją na siłę do przedziału. Nic strasznego się nie stanie, jeśli przestoi drogę do Białegostoku w korytarzu.Matka przestała szarpać mnie i powiedziała do męża:– Jeśli tak uważasz – po czym weszła do przedziału i zostawiła mnie samą.To był początek mego buntu w stylu biernego oporu Ghandiego, który trwał przez wiele lat, do czasu aż w końcu jako dorosła osoba wyprowadziłam się od matki. Ale tego wieczoru, w pociągu, oddalając się coraz bardziej od kochanych istot i miejsc, nie miałam pojęcia, co mnie czeka i było mi coraz smutniej, aż w końcu przypomniałam sobie, jak młodszy brat dziadka opowiadał, jak wyglądała jego droga na zsyłkę, na Sybir, a był zsyłany dwukrotnie, raz na Kołymę, a drugi raz do Jakucji. Pomyślałam sobie, że już wiem, jak on się czuł. W głowie kłębiły mi się różne myśli: „Ja też jestem zesłańcem! Ale nie wolno mi tracić nadziei, że wrócę. Przecież brat dziadka mówił, że tylko nadzieja na powrót do domu pozwoliła mu przetrwać. Ja muszę wrócić! Tylko trzeba teraz wyciągnąć wnioski, a wniosek w zasadzie jest jeden – nie można wierzyć ludziom! Bo dobrzy ludzie są słabi i mnie nie obronią, a silni ludzie są źli i będą mnie krzywdzić. Więc ja muszę stać się silna. A pomóc mi mogą tylko zwierzęta i przyroda, i tylko im mogę ufać”. Otarłam z twarzy łzy i zacisnęłam pięści.Może wydawać się, że przesadzam, ale tak było. Coś w czasie tej dwugodzinnej podróży we mnie pękło. Z Rogacz wyjechało dziecko, a do Białegostoku przyjechał dorosły człowiek w ciele jedenastoletniej dziewczynki.


ODCINEK 11.


W Białymstoku bywałam już wcześniej, odwiedzałam matkę i mieszkającą tam również jej młodszą siostrę ciocię Nadzię i nawet mi się podobało to miasto. Znałam też inne miasta w Polsce i w Związku Radzieckim. Tego wieczoru jednak nic nie wywoływało już we mnie emocji, nawet przyjazd na miejsce. Byłam wycieńczona płaczem i rozpaczą, a wszelkie uczucia stłumiła dojmująca tęsknota. Myślałam jedynie o tym, co w tym momencie robiłabym w Rogaczach – że wyszłabym na ostatni spacer z Dinem, poszłabym do kurnika powiedzieć dobranoc Gusiowi, nalałabym mleka do miseczki Murki, zjadłabym kolację przy ogromnym dębowym stole w kuchni razem z dziadkami i pradziadkami, a najedzony Dinuś leżałby obok mego krzesła pod stołem, potem bym spakowała tornister, żeby był gotowy na pierwszy dzień szkoły. Te myśli spowodowały kolejny przypływ rozpaczy, ale już jej nie okazałam. Kiedy pociąg się zatrzymał, bez słowa weszłam do przedziału, wzięłam torbę ze swoimi rzeczami, bez słowa wysiadłam i ruszyłam za matką i ojczymem w kierunku postoju taksówek. Kiedy wsiedliśmy, matka podała adres:– Jaskółcza 8.– Gdzie to jest? – dopytywał się taksówkarz.– Na osiedlu Dojlidy – odpowiedział ojczym.Po dotarciu na miejsce przeżyłam szok. Od tego momentu miałam mieszkać z matką i ojczymem w wynajętym przez nich jednym pokoju w suterenie! Ja, dziecko wielkich przestrzeni, pól, lasów i łąk, przestronnych pokoi i nieograniczonej wolności miałam zamieszkać z dwojgiem dorosłych, w tym z obcym mi mężczyzną w pomieszczeniu cztery na cztery metry z maleńkimi okienkami umieszczonymi nad samą powierzchnią ziemi. Po prostu zamarłam w progu. Kiedy matka popchnęłam mnie, żebym weszła do środka, złowieszczo spytałam:– Co to jest?– Tutaj będziesz teraz mieszkać – odpowiedziała.– Ale to tylko na razie Allu – uspokajająco odezwał się ojczym. – Dopóki nie znajdziemy czegoś lepszego.– U dziadków Guś ma lepsze warunki w kurniku – powiedziałam nie bacząc na ewentualne konsekwencje gniewu matki.– A gdzie tu jest łazienka? – dociekałam. Na wsi mieliśmy wygódkę, ale korzystaliśmy z niej tylko latem, bo dziadek jeszcze przed moimi narodzinami zrobił łazienkę w domu.– Tam, w korytarzu – wskazała ręką matka.Weszłam do pokazanego pomieszczenia. Już w drzwiach uderzył mnie smród stęchlizny i jeszcze czegoś gorszego. Przypomniało mi się, jak babcia Pasza w naszej wiejskiej wygódce co tydzień wrzucała palone wapno, żeby nie było odoru. W tej niby łazience był tylko sedes i umywalka z zimną wodą.– A gdzie będziemy się kąpać? – nie mogłam się powstrzymać od pytania.– Mamy dużą miskę i tak będziemy się myli.„No to zarośniemy brudem – pomyślałam. – Jak to dobrze, że na niedziele będziemy jeździć do Rogacz, przynajmniej tam będę mogła się umyć.”Na szczęście pościel na moim łóżku była czysta i świeża, bo przyjechała razem z nami z Rogacz. Byłam tak zmęczona i zrozpaczona, że nawet nie rozpakowałam swojej torby, wyjęłam tylko ubranie potrzebne w pierwszym dniu szkoły i położyłam się spać. W łóżku w myślach przytuliłam się do Dino i szeptałam mu do ucha najczulsze znane mi słowa. Pozwoliłam, by znów popłynęły mi łzy, ale od tego momentu bardzo dbałam, by nikt nigdy ich nie widział.


ODCINEK 12.


Rano pojechałam razem z matką do nowej szkoły. Była to Szkoła Podstawowa nr 22 na ulicy Konopnickiej. Moja rodzicielka znalazła tam zatrudnienie na zastępstwie za nauczycielkę, która poszła na urlop macierzyński. Szkoła była ładna i nowoczesna, ale panująca w niej atmosfera daleka była od familiarnych stosunków, jakie panowały na wsi. Bardzo szybko się o tym przekonałam – przyjechałam ze wsi, byłam niemodnie ubrana, nie znałam miasta i w dodatku mówiłam ze wschodnim zaśpiewem, bowiem w domu dziadków często rozmawiało się po rosyjsku. Jedyna nauczycielka, w której wzbudziłam zachwyt to była właśnie rusycystka, ale nie bardzo mi to pomagało – nie miałam koleżanek i nie umiałam przystosować się do nowych warunków. Było to dla mnie bardzo trudny czas – w domu, choć trudno było nazwać domem pokój w suterenie, było ponuro i smutno, w szkole moim rówieśnicy przezywali mnie „wiochą” albo „ruską”. Gdyby nie co tygodniowe wyjazdy do Rogacz, gdzie czekało na mnie wszystko, co kocham, gdzie i ja byłam kochana, pewnie bym nie wytrzymała. Nic więc dziwnego, że z utęsknieniem oczekiwałam soboty i każdego wolnego od szkoły dnia, bo mogłam wtedy pojechać do dziadków. Z trudem udało mi się dotrzeć do świątecznych ferii, na które ogromnie się cieszyłam. Święta jak zawsze były magiczne – ogromna choinka, wigilijne potrawy, Święty Mikołaj, za którego przebierał się dziadek, prezenty, a przede wszystkim obecność tych, których kochałam. Większość czasu spędzałam oczywiście z Dinem, czasami dołączał do nas Guś, ale on nie przepadał za chodzeniem po śniegu i wolał być w ciepłym kurniku.Któregoś dnia między Świętami a Nowym Rokiem wróciliśmy wcześniej z Dinem z podwórka z powodu potężnej śnieżycy, która zasypywała wszystko śniegiem. W kuchni nikogo nie było, więc poszłam do swego pokoju. Przez uchylone drzwi dobiegły mnie podniesione głosy:– Wiera! Dziecko nie może żyć w takich warunkach – usłyszałam słowa dziadka.– Ona jest rozpuszczona jak furmański bicz! W ogóle mnie nie słucha – perorowała moja matka.– Ja teraz nie o tym mówię – spokojnie odpowiedział dziadek.– Do czego to podobne, żeby w drugiej połowie XX wieku dziecko mieszkało w suterenie – denerwowała się babcia. – Albo natychmiast znajdziecie coś innego, albo Alla wróci do nas!Ktoś zatrzasnął drzwi i nie usłyszałam dalszego ciągu rozmowy, ale chyba była dostatecznie kategoryczna, bo w styczniu przeprowadziliśmy się na ulicę Cedrową. Dalej mieszkaliśmy w jednym pokoju, ale jasnym i przestronnym, a w korytarzu była normalna łazienka. Oprócz nas mieszkały tam jeszcze dwie młode dziewczyny – studentka Basia i Irena, młoda ekspedientka z pobliskiego sklepu, obie zajmowały mniejsze pokoiki. Dziewczyny polubiły mnie i pomagały zaaklimatyzować się w mieście.Moją sytuację ta przeprowadzka niewiele poprawiła. W szkole nadal okropnie mi dokuczano, a tęsknota do Rogacz i wszystkiego, co tam zostawiłam wcale się nie zmniejszała. Prawdziwą ucieczką stały się dla mnie książki, czytałam je nałogowo i wszędzie – w autobusie, którym dojeżdżałam do szkoły, na przystankach, w pociągu, gdy jechaliśmy do dziadków, a przede wszystkim urządziłam sobie miejsce do czytania na korytarzu domu, gdzie wynajmowaliśmy pokój. Mieściło się ono przy kaloryferach obok oszklonych drzwi balkonowych. Ojczym przeciągnął mi kabel, tak że mogłam mieć tam lampkę, przy świetle której spędzałam na czytaniu całe godziny, tam też odrabiałam lekcje na przenośnym taborecie i do pokoju rodziców chodziłam w zasadzie tylko spać.Co wcale nie oznacza, że pogodziłam się z sytuacją. Kiedy czasami ktoś mnie pytał, co będę robić, gdy dorosnę, odpowiadałam nieodmiennie:– Będę miała psa.


ODCINEK 13.


Tak minął cały rok szkolny i pomimo całego zamieszania z niezłymi wynikami zdałam do VI klasy, powoli też przystosowałam się do życia w mieście, a nawet miałam pierwszą koleżankę Anię, oczywiście jej rodzice mieli psa i to chyba nas najbardziej zbliżyło. A teraz czekały mnie wakacje, ponad dwa miesiące wolności, szczęścia i radości. Niestety, minęły one bardzo szybko, a moja matka przygotowała mi kolejną zabójczą niespodziankę – niestety, nie wróciłam do Szkoły nr 22, do której już się nieco przyzwyczaiłam. Moja rodzicielka dostała etat w Szkole Podstawowej nr 12 na ulicy Ireny 1 i nawet nie uprzedzając o tym przeniosła mnie do niej. Rankiem 1 września przeżyłam szok, kiedy usłyszałam:– Teraz będziesz się uczyć w dwunastce. Mam tam pracę i przeniosłam cię do tej szkoły.Tylko jęknęłam, a do oczu napłynęły mi łzy. Opanowałam się jednak, zacisnęłam zęby i nic nie powiedziałam. Założyłam na plecy tornister i jak skazaniec poszłam za matką na przystanek autobusowy, by pojechać do nowej szkoły.Tam wszystko zaczęło się od początku, czyli brak akceptacji w klasie, która była już ze sobą zżyta, nowi nauczyciele i całkiem nowe środowisko. Miałam tego dosyć i po prostu przestałam się uczyć. Był to rodzaj mego protestu, sposób na pokazanie buntu i niezgody na miotanie mną na prawo i lewo jakbym była szmacianą kukłą. Tak w każdym bądź razie się czułam. Efekty nie dały na siebie długo czekać. W przedmiotach humanistycznych nie było tego widać, co zawdzięczałam swemu oczytaniu, ale w matematyce i fizyce miałam na półrocze nędzne trójczyny.Pewnego razu, zaraz po feriach świątecznych, moja nauczycielka języka polskiego Eleonora Roszko, zatrzymała mnie po lekcjach. Powiedziała:– Chcę chwilę z tobą Allu porozmawiać.– Słucham panią – odpowiedziałam przestraszona.– Widzę, że jesteś bardzo oczytana i chciałam ci zaproponować udział w Kółku Bibliotekarskim, chciałabyś do niego należeć?– Och! Tak proszę pani. Bardzo!Od tego dnia znalazłam się pod opieką Pani od Polskiego, jak nazywaliśmy naszą polonistkę. Nie wiem, co zwróciło jej uwagę na mnie – oczytanie, wrażliwość czy moja inność, ale było to dla mnie zbawienne. Była niezwykłą osobą. To dzięki tej nauczycielce sama zostałam polonistką. Teraz miałam też w szkole swój azyl – bibliotekę, co skutkowało tym, że czytałam coraz więcej i więcej. Wkrótce w szkole zabrakło książek, których bym jeszcze nie czytała. Pani Eleonora przynosiła mi więc swoje prywatne książki i nim skończyłam podstawówkę miałam „zaliczoną” całą klasykę i wszystkie pozycje młodzieżowe. Zniknął mój zaśpiew i używałam poprawnego, literackiego języka. Wyrażałam się lepiej i ładniej niż większość moich rówieśników. Równie ładnie i poprawnie mówiłam oczywiście także po rosyjsku.Jednak coraz bardziej było widać różnicę między moimi osiągnięciami w języku polskim i pozostałych przedmiotach. I kiedy przyszła wiosna, matka była tym bardzo zaniepokojona, bo nawet groziło mi zostanie w tej samej klasie z powodu oceny niedostatecznej z matematyki. Ciągle biadoliła:– Co ja mam zrobić, żebyś zaczęła się uczyć matematyki?!W końcu na odczepnego jej powiedziałam:– Kup mi psa.– A poprawisz stopnie z matematyki i fizyki?W moje serce zakradła się nadzieja mimo absurdalności pomysłu, którą sama widziałam – jeden pokój, troje ludzi, cotygodniowe wyjazdy do dziadków, to nie były warunki dla psa. A poza tym przecież już wiedziałam, że mojej matce nie można ufać. Mimo to odpowiedziałam:– Piątek nie obiecuję, ale na czwórki wyciągnę.– Dobrze – odpowiedziała matka – jak poprawisz stopnie z matematyki i fizyki na czwórki, kupię ci psa.Spojrzałam ponuro na matkę i pomyślałam: „Naprawdę sądzisz, że jestem tak naiwna? Że uwierzę twoim obietnicom?”, a głośno powiedziałam:– To tak nie działa. Będzie pies, będą czwórki. Ani myślę się wysilać zanim nie pojawi się pies.


ODCINEK 14.


Matka nie była zachwycona szantażem, ale się zgodziła. Co prawda, kiedy spojrzałam na nią, zobaczyłam w jej oczach podejrzany błysk, który wywołał mój niepokój, ale stłumiła go nadzieja na posiadanie czworonożnego przyjaciela.W owych czasach w Białymstoku co czwartek był ogromny rynek na Bema. Sprzedawano tam wszystko – igły, widły i powidła, dosłownie i w przenośni. Można tam było kupić warzywa i świeże mięso od rolników, złote precjoza przywiezione od Sowietów, ciuchy przemycane ze Wschodnich Niemiec i przyprawy z Węgier. Można też tam było nabyć domowe zwierzęta. W najbliższy czwartek, z samego rana jeszcze przed szkołą, matka zabrała mnie tam. Obok pawilonu, w którym sprzedawano rąbankę, stali ludzie oferujący szczeniaki i kocięta. Podeszłam do pierwszego z brzegu mężczyzny, który między nogami trzymał zwyczajny koszyk, taki jak do kopania kartofli i zobaczyłam najpierw wielkie brązowe oczy, potem małe stojące uszka i słodki pyszczek. Złapałam matkę za rękę:– Mamo chcę tego pieska.– Chodź zobaczymy, może są inne, ładniejsze – odpowiedziała matka.– Nie chcę ładniejszego. Tego chcę – uparłam się.Moja rodzicielka uznała, że nie ma co się ze mną spierać, podeszła do mężczyzny i spytała:– Ile pan chce za tego szczeniaka?– Da pani 50 złotych i jest pani.– Co pan oszalał, za takiego kundelka 50! – oburzyła się matka, a ja zacisnęłam rękę w kieszeni, gdzie ściskałam wszystkie swoje oszczędności w kwocie właśnie 50 złotych.– Pani! – odpowiedział mężczyzna – miałem ich czwórkę, ale troje już się sprzedało i to drożej. Ten tak tanio, bo ostatni. Toż to mniej niż za flaszkę czystej.Szarpnęłam matkę za rękę:– Ja mam 50 złotych. Kupmy go mamo, proszę.Mężczyzna chyba usłyszał pełne napięcia błaganie w moim głosie, bo dodał:– Dołożę w tej cenie jeszcze obróżkę…Po chwili w 50 złotych zmieniło właściciela, a w moich ramionach znalazło się małe, ciepłe ciałko. Piesek ufnie się do mnie przytulił i zaczął lizać po twarzy. Muszę przyznać, że do dziś nie wiem, skąd mi przyszło takie imię do głowy, ale cichutko szepnęłam do psiaka:– Masz na imię Ralf. Bardzo cię kocham Ralfie…Muszę przyznać, że matka stanęła tym razem na wysokości zadania i zwolniła mnie w tym dniu z lekcji. Mogłam z rynku pojechać do domu, zawieźć Ralfa i zająć się nim. Psiaczek był przeuroczy. Kiedy jechaliśmy autobusem, siedział u mnie na kolanach i wszyscy pasażerowie się nim zachwycali. Drogę od przystanku do domu także przebył u mnie na rękach, bo bałam się go puścić, żeby gdzieś nie pobiegł i się nie zgubił, a nie miałam smyczy. Postawiłam go na ziemi dopiero na trawniku po zamknięciu furtki. Ralf grzecznie zrobił siku i dzielnie pomaszerował ze mną do środka. Był jednak tak malutki, że nie dał rady iść po schodach i musiałam go wnieść na piętro.Urządziłam mu posłanie ze starej kołdry i koca tuż obok swego łóżka, w kąciku, żeby miał swój azyl i nikt mu nie chodził nad głową. Nie miałam smyczy, ale szybko znalazłam rozwiązanie – odpięłam pasek od swojej torebki i z niego zrobiłam smycz. Co prawda miał karabinki z obu stron, ale to mi nie przeszkadzało. Zresztą, wiedziałam, że ta prowizorka potrzebna jest tylko na dwa dni, bo w Rogaczach dziadek Filip miał kilka smyczy i byłam pewna, że nawet pozwoli mi wybrać taką, która najbardziej pasowała by małemu Ralfowi. Niestety, nie miałam miseczek na jedzenie i wodę, ale tutaj poratowała mnie Basia, która w tym dniu miała zajęcia po południu i była w domu, kiedy przyszłam z Ralfem – pogrzebała w swoich rzeczach i dała mi bardzo ładną ceramiczną miskę ze słowami:– Proszę, niech mu służy. Chyba nada się na jedzenie.Z entuzjazmem pokiwałam głową, zaskoczona prezentem. Basia dalej grzebała w szafce ze swoimi naczyniami i w końcu z samego dna wyciągnęła spory plastikowy kubełek. Podała mi go ze słowami:– A tego może na razie będziesz używać jako pojemnika na wodę?– Basiu! – wykrzyknęłam uradowana – jesteś kochana! To teraz Ralf ma wszystko, co mu trzeba.– A jesteś pewna, że twoja mama się nie rozmyśli i nie każe oddać ci tego psiaka? – smutno spytała Basia.– Z moją mamą niczego nie jestem pewna, ale przecież aż tak okrutna, to chyba żadna matka być nie może. Przecież się zgodziła – odpowiedziałam z nadzieją, ale i lękiem w głosie.


ODCINEK 15.


Zaczął się dla mnie cudowny czas. Wstawałam o 6 rano, brałam Ralfa i biegliśmy do oddalonego prawie o kilometr sklepu, żeby zrobić zakupy na śniadanie. Oczywiście robiliśmy je tylko przy okazji, bo ważniejszą z mego punktu widzenia sprawą był poranny spacer. Przed samym wyjściem do szkoły jeszcze raz wyprowadzałam swego pupila, żeby załatwił potrzeby fizjologiczne, ze szkoły wracałam w dzikim pędzie do domu, żeby być z Ralfem. Wychodziłam z nim na dwór po kilkanaście razy na dobę, a w czwartki, kiedy miałam najdłużej lekcje, dawałam klucz od naszego pokoju Basi, która w tym dniu chodziła na uczelnię dopiero po południu, żeby „wysikała” psiaka, kiedy mnie nie ma, żeby nie było „katastrofy ekologicznej”. Dzięki temu Ralf bardzo szybko nauczył się załatwiać na podwórku i sygnalizować potrzeby fizjologiczne.Kiedy pierwszy raz jechaliśmy z moim podopiecznym do dziadków, matka całą drogę prorokowała:– Zobaczysz, co z nim zrobi Dingo. Z twego Ralfa nie zostanie nawet mokra plama.Nie komentowałam tego w ogóle, bo już od dawna wiedziałam, że wszelkie dyskusje z moją matką są bezprzedmiotowe, ale byłam przekonana, że tak nie będzie. I miałam rację. Dino odniósł się do malucha bardzo życzliwie. Był nim zdecydowanie bardziej zainteresowany niż niegdyś Gusiem, a kiedy przyniósł maluchowi swoją ulubioną piłeczkę, po prostu się popłakałam ze wzruszenia. „Kochane psiaki. Mają więcej wrażliwości niż większość ludzi”.Oczywiście prawie cały sobotni wieczór (przyjeżdżaliśmy wtedy do dziadków w sobotę po południu, bo takiej rozpusty jak wolne soboty wówczas jeszcze nie było) naradzałam się z pradziadkiem Filipem jak karmić Ralfa, jak go wychowywać, kiedy i na co szczepić, a smyczkę oczywiście mogłam sobie wybrać taką, która najbardziej pasowała memu podopiecznemu. Z rozczuleniem patrzyłam, jak psiak próbował wdrapać się na kolana siedzącego w fotelu pradziadka, który w końcu wziął go na ręce, ułożył sobie na podołku i delikatnie drapał za uszkiem. Obok na podłodze leżał Dino. Maluch zasnął, a my siedzieliśmy milcząc i z uśmiechem na twarzach patrząc na psy. Za oknem zapadała szara godzina. Było cicho, ciepło i spokojnie. Popatrzyłam na pradziadka, a on na mnie. Nie umiałam tego nazwać, ale wiedziałam, że łączy nas coś niesamowitego. Pomimo prawie 80 lat różnicy wieku czuliśmy to samo. Nigdy nie zapomnę tamtej chwili, która zniwelowała wszystko – wiek, doświadczenie życiowe i jego brak, siwe włosy i trzpiotowatość dwunastolatki, bo łączyło nas jedno – umieliśmy kochać bezgranicznie.Długo trwało to milczenie i wcale nie było uciążliwe. Nie musieliśmy niczego mówić, bo rozumieliśmy się bez słów. Za oknem zdążyła zapaść ciemność, a my dalej tak siedzieliśmy ze śpiącym na kolanach u pradziadka Ralfem i lekko pochrapującym obok mego fotela Dingiem, gdy do pokoju weszła babcia Pasza i przerwała magiczną chwilę trywialnym, ale jakże uzasadnionym pytaniem:– A co wy tak tu siedzicie po ciemku?– Już Paszeńka, już zapalamy światło – odpowiedział pradziadek delikatnie podnosząc z kolan Ralfa i dając mi zaspanego psiaka. Po czym dodał:– Ta obróżka jest byle jaka, ale coś na to zaradzimy – po czym wyszedł z pokoju, by po chwili wrócić. Wyciągnął do mnie rękę. Trzymał w niej 50 złotowy banknot:– Weź, kup za te pieniądze porządną obróżkę dla Ralfa. Kup taką na teraz, bo jak podrośnie, to dam ci obrożę po Dżimie, teraz byłaby na niego dużo za duża.– Ale ja nie mogę tak pradziadku. To dużo pieniążków.– Weź dziecko. One mi już do niczego specjalnie nie są potrzebne.Spojrzałam w oczy starego, dobrego człowieka i przepełniła mnie ogromna wdzięczność i to wcale nie za te pieniądze, ale za to, że mam to wielkie szczęście być z nim spokrewniona.– Dziękuję pradziadku Filipie – cicho szepnęłam, a on pogłaskał mnie po głowie.Obecność małego Ralfa przywróciła mi radość życia i nadzieję, że jakoś to wszystko się ułoży. Oczywiście zgodnie z obietnicą bez problemu poprawiłam oceny i wydawało się, że nic nie zagraża memu szczęściu. Myliłam się…x

ODCINEK 16.

Kilka dni przed końcem roku szkolnego matka powiedziała mi:
– Allu, po wakacjach Ralf nie może wrócić z nami do Białegostoku. Albo zostawimy go u dziadków, albo oddamy cioci Mirce, wiesz, że ona lubi psy i właśnie straciła swego Karuska.
Nie mogłam uwierzyć swoim uszom. Zaczęłam cała drżeć i przytuliłam do siebie Ralfa, chyba zbyt mocno, bo psiak ze zadziwieniem spojrzał na mnie. Dobrą chwilę trwało zanim mogłam wydusić z siebie głos:
– To nie może być prawda – szepnęłam z oczami wypełnionymi przerażeniem. – Nie zrobisz nam tego! Nawet ty nie możesz być taka okrutna…
– Taką podjęłam decyzję i jest ona nieodwołalna. To nie są warunki do posiadania psa.
– Wiedziałaś jakie są warunki, kiedy się zgodziłaś na psa – jęknęłam.
– Ale jest gorzej niż myślałam. No i finansowo nie stać nas na zwierzaka – twardo odpowiedziała matka.
– Finansowo?! – oburzyłam się. – Finansowo!? Na mnie nie wydajesz nic. Wszystko kupują mi dziadkowie, większość jedzenia przywozimy z Rogacz. Zrezygnowałam z jakichkolwiek wydatków na siebie, nawet z kieszonkowego. O czym ty mówisz?
– Nie ma o czym dyskutować – kategorycznie stwierdziła matka. – Ty możesz podjąć decyzję czy Ralf po wakacjach zostanie w Rogaczach, czy jeszcze dziś odwieziemy go do cioci Mirki.
Serce mi zamarło. Przytuliłam swego przyjaciela i pogłaskałam go po kochanej główce. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Matka jak harpia siedziała nade mną i czekała na decyzję. Pomyślałam, że za dwa miesiące rozstać się będzie jeszcze trudniej. Poza tym gdyby pradziadek był młodszy, to decyzja byłaby prosta – odwiozłabym go na wieś, ale nie mogłam obarczyć dziewięćdziesięcioletniego człowieka opieką nad kolejnym psem. Znałam ciocię Mirkę, cioteczną siostrę dziadka i wiedziałam, że rzeczywiście kocha zwierzęta. Uznałam, że tam Ralfowi nie będzie źle.
– Ciocia Mirka – powiedziałam głucho.
– No to jedziemy – odpowiedziała zadowolona matka.
Pozbierałam miseczki, kocyk i zabawki Ralfa, wzięłam z lodówki przyszykowane dla niego jedzenie, zapięłam smycz i poszłyśmy. Na ulicy Antoniukowskiej złapałyśmy taksówkę, tak matka oszczędzała pieniądze. Wkrótce znalazłyśmy się na ówczesnej Alei 1 Maja, gdzie mieszkała ciocia z mężem i o rok ode mnie starszym synem. Kiedy otworzyła nam drzwi bez słowa wręczyłam jej Ralfa, torbę z jego rzeczami i chciałam wyjść, co oburzyło moją matkę:
– Jak ty się zachowujesz?
– Wiera, daj spokój. Ja rozumiem Allę, wiem, co sama bym czuła w takiej sytuacji – odpowiedziała ciocia po czym zwróciła się do mnie – wejdź Allu na chwilę. Pokażę ci gdzie i jak będzie mieszkał Ralf.
Nadal bez słowa weszłam do środka prowadzona przez ciocię z Ralfem na rękach. Mieszkanie nie było duże, ale czyste i jasne, składało się z kuchni i dwóch niewielki pokoi – jeden był Sławka, syna cioci, drugi należał do niej i do męża.
– Zobacz – powiedziała Mirka otwierając drzwi do pokoju i pokazując przygotowane obok kaloryferów posłanko – tu będzie spał Ralf, a tu w kuchni są jego miseczki na jedzenie i wodę.
– Ja przywiozłam jego miseczki – cichutko szepnęłam – i zabawki.
– To super – uśmiechnęła się ciocia – będzie mu łatwiej przyzwyczaić się do nowego miejsca, jeśli będzie miał swoje rzeczy.
– Mam też jego kocyk – dodałam. – Kupiłam go za swoje oszczędności, więc…

ODCINEK 17.

Ciocia kiwnęła głową, widocznie domyśliła się o co mi chodzi.
– Allu, wiem, że nie złagodzi to twego bólu, ale obiecuję ci, że będziemy go bardzo kochać i dbać o niego. On też nam pomoże, bo bardzo tęsknimy do naszego Karuska. Będziesz mogła go odwiedzać, kiedy tylko zechcesz – ciocia starała się jak mogła ułatwić mi rozstanie, ale niewiele to pomagało.
– Nigdy go nie odwiedzę ciociu. Byłoby to tylko rozdrapywaniem ran – jego i moich. Wiem, że dobrze się nim zaopiekujecie.
Podeszłam do Ralfa, którego ciocia trzymała na rękach. Pocałowałam go w główkę i szepnęłam:
– Wybacz mi piesku. Tak bardzo cię kocham… – i wyszłam z mieszkania cioci. Matka została w nim jeszcze chwilę. Czekałam na nią na schodach i słyszałam zza drzwi podniesione głosy obu kobiet. Po kilku minutach matka wyszła, cała w pąsach i dosłownie wściekła. Chciała mi coś powiedzieć, ale nie dążyła. Ja byłam pierwsza:
– Myślałam matko, że nie możesz mi zrobić większej krzywdy niż ta, jaką było zabranie mnie od dziadków. Nie doceniałam cię. Właśnie zadałaś mi jeszcze większy ból. Nigdy ci tego nie zapomnę. Jesteś moją matką, bo mnie urodziłaś, ale od dziś jesteś obcym mi człowiekiem.
Coś musiało być takiego w moim głosie, że moja rodzicielka nic nie powiedziała, a może to słowa usłyszane przed wyjściem z domu cioci Mirki tak na nią podziałały, w każdym bądź razie bez słowa wróciłyśmy do wynajmowanego pokoju, który był wtedy moim domem. Wówczas podjęłam decyzję, że dopiero wtedy będę psa, kiedy stanę się niezależna i samodzielna. Najbardziej bolało mnie poczucie, że zawiodłam Ralfa, że on nie rozumie, czemu mnie przy nim nie ma…
Cztery dni, które zostały do zakończenia roku przeżyłam w jakimś odrętwieniu. Było mi wszystko jedno, co się ze mną dzieje. Nie byłam w stanie przełknąć jedzenia. Nie rozmawiałam z nikim, wszystkie czynności wykonywałam mechanicznie i czułam tylko przytłaczającą obojętność. W dniu zakończenia roku szkolnego nie dałam rady wstać z łóżka i zostałam w domu, a moje świadectwo z obiecanymi czwórkami z fizyki i matematyki odebrała matka. Tego dnia mieliśmy wyjechać na całe wakacje do Rogacz, ale nawet myśl o tym nie była w stanie mnie ożywić. Leżałam w łóżku tępo patrząc w sufit, gdy usłyszałam głosy na korytarzu. Trochę mnie one zdziwiły, bo wydało mi się, że to głosy dziadka Ioana i pradziadka Filipa. „Pewnie mam omamy” – pomyślałam i w tym samym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju w podskokach wbiegł Dino, a za nim weszli obaj moi dziadkowie. Pies wskoczył na moje lóżko i zamaszyście zaczął lizać mnie po twarzy. Dziadek Ioan ogarnął pokój wzrokiem, popatrzył na mnie i zwrócił się do matki:
– Co tu się dzieje?
– A co ma się dziać? Nic – ta odpowiedziała z niepewną miną.
– Nic? Na pewno nic? – dociekał dziadek. – Uważasz, że to nic, kiedy obcy ludzie mnie informują, że moja wnuczka od trzech dni nie je, nie rozmawia z nikim i w zasadzie nie ma z nią kontaktu?
– Jacy obcy ludzie? – zainteresowała się matka, ale dziadek jej nie odpowiedział. Dopiero po pewnym czasie dowiedziałam się, że to Basia z Ireną zadzwonili do dziadków zaniepokojone moim stanem.
– To to jest dla ciebie najważniejsze, a nie stan twego jedynego dziecka? – zbulwersował się dziadek.
W tym czasie obok mnie na łóżku usiadł pradziadek Filip odsuwając ode mnie nieco Dina. Wziął mnie za rękę i zaczął cicho mówić:
– Nie poddawaj się Allu, laleczko moja, nie możesz. Wiem, że boli, że bardzo boli, ale masz parę rzeczy w życiu do zrobienia. Masz wyrosnąć na dobrego i pięknego człowieka, masz kochać i być kochaną i masz pomagać psom. Wiesz, że masz dług do spłacenia?
I wtedy po raz pierwszy usłyszałam historię o tym, jak czarny dog uratował mi życie. Ożywiłam się, ale jednocześnie poczułam, jak wyrywa mi się z piersi dziki okrzyk:
– Ale ona zabrała mi Ralfa!!!

ODCINEK 18.

– Już wiem dziecko, już wiem – cicho zapewnił mnie pradziadek. – Ale tak będzie lepiej dla Ralfa, choć wiem, że ciebie boli to bezgranicznie.
– Ale ty dziadku zabrałeś swego Dżima z ogarniętego rewolucją Petersburga, nie zostawiłeś go na poniewierkę, w czasie wojny były kartki, ale ty dzieliłeś się nimi ze swoim psem, co takiego teraz się dzieje, żeby pozbywać się małego pieska? Nie ma ani wojny, ani rewolucji, ani głodu…
– Cicho maleńka, cicho. Ty masz rację i dlatego wyrośniesz na człowieka. Twoja mama jest trudną osobą, jak miała 3 lata, w czasie wojny, zachorowała na zapalenie opon mózgowych, nie było wtedy żadnych leków, cudem przeżyła, ale w następstwie tej choroby często pojawia się charakteropatia i tak jest w przypadku twojej matki. Musisz to zrozumieć i traktować ją odpowiednio do tego. Poza tym wiesz, że dziadkowie przed mamą mieli dwóch synów, jeden z nich zginął w czasie wojny, ale drugi umarł jako niemowlę właśnie na zapalenie opon mózgowych, więc jak twoja mama przeżyła, była traktowana wyjątkowo. Sama wiesz, że młodsza siostra mamy, ciocia Nadzia taka nie jest. Poza tym uwierz, że dla Ralfa tak będzie lepiej. Znam Mirkę, to dobry człowiek, kocha zwierzęta jak ja, to córka mojej dużo młodszej siostry, ona nie skrzywdzi Ralfa, a tutaj z twoją matką i ojczymem zaglądającym do kieliszka różnie mogłoby być. Czasami musiałabyś wyjść z domu i umierałabyś ze strachu czy któreś z tych dwojga nie skrzywdzi Ralfa pod twoją nieobecność.
Słuchałam uważnie łagodnego głosu pradziadka i choć rozpacz nadal mnie przytłaczała, to jego argumenty powoli trafiały do mego przekonania.
– Będziesz jeszcze miała psy, będziesz miała cudownych, wspaniałych czworonożnych przyjaciół, a małemu Ralfowi u Mirki będzie dobrze. Rozmawiałem z nią przez telefon. Ralf jest trochę smutny, ale pije, je, śpi na kocyku, który z nim zawiozłaś i chodzi na spacery do parku. On nigdy ciebie nie zapomni, ale wkrótce pokocha nowych opiekunów. A teraz wstań maleńka, jedziemy do Rogacz. Zobacz Dino nie może się już doczekać.
Rzeczywiście pies się niepokoił, wiercił się i jakby zachęcał mnie, żebym wstała. Spróbowałam się podnieść, ale kręciło mi się w głowie – nic nie jadłam i nie piłam od czterech dni. Na to weszła Basia wnosząc tacę z herbatą i kanapkami:
– Dzień dobry panom – powiedziała stawiając przyniesione rzeczy na stole – proszę się poczęstować, panowie z drogi, herbatka nie zaszkodzi, a i Alla powinna się napić herbaty i zjeść kanapkę. Ona sił nie ma, żeby wstać, od oddania Ralfa nie miała nic w ustach.
Dziadek podparł mi plecy poduszką i pomógł usiąść, po czym podał mi szklankę z herbatą. Zaczęłam pić ją drobnymi łyczkami, potem sięgnęłam po kanapkę. Dingo leżał na moich nogach i czując zapach wędliny zaczął zabawnie marszczyć nos. Widząc to pradziadek powiedział:
– Tylko nie śmiej go karmić wędliną – to był taki nasz żart, bo doskonale wiedziałam, że pełna przypraw kiełbasa nie jest dobrym jedzeniem dla psa, ale bardzo mi się chciało coś dać psu, więc poprosiłam:
– Ale dam mu kawałeczek chleba z masłem, dobrze?
– Dobrze – zgodził się pradziadek ku memu zdumieniu, bo zazwyczaj na to nie pozwalał. Poczęstowałam Dina i dopiero po pewnym czasie domyśliłam się, że Filip wyraził na to zgodę w ramach przyspieszonej terapii, tylko dlatego, że czegoś mi się zachciało i zniknęła apatia. Powoli i z trudem się podniosłam i zaczęłam zbierać swoje rzeczy na wyjazd do Rogacz. Pomagał mi przy tym pradziadek, a dziadek dość kategorycznie rozmawiał z moją matką:
– Jeśli jeszcze raz zdarzy się z Allą coś takiego i nie zawiadomisz mnie o tym, to pamiętaj, że wystąpię o odebranie ci praw rodzicielskich.
– No co też tata mówi?! – oburzyła się matka.
– To, co słyszysz – groźnie odpowiedział dziadek.
– No dobrze, ale teraz pojedziemy z wami do Rogacz.
– Nie moja droga. Do Rogacz ze mną pojedzie Alla, a ty ze swoim mężem raczysz się tam udać pociągiem.
– Jako to tato? – zirytowała się matka.
– Nie ma dla wszystkich miejsca w samochodzie – zakończył dyskusję dziadek.


ODCINEK 19.

Całą dwugodzinną drogę do Rogacz milczałam. Siedziałam razem z Dino na tylnym siedzeniu samochodu. Pies położył mi głowę na kolanach, a ja go głaskałam i drapałam z uchem. Kiedy przyjechaliśmy do domu, bo Rogacze dalej uważałam za swój dom, zajęły się mną babcia i prababcia, z całych sił starając się mnie rozweselić. Niestety, nie bardzo się im to udawało. Cały czas byłam milcząca i przygnębiona, a moje serce wyrywało się do małego Ralfa.
Prawie cała moja rodzina, oprócz matki i cioci Nadzi, miała nietypowe, profetyczne i uzdrowicielskie zdolności. Pradziadek, choć z wykształcenia był historykiem, zajmował się zielarstwem, dziadek leczył ludzi modlitwą i „nakładaniem rąk”, tak wówczas nazywano bioenergoterapię, obaj też byli dobrymi radiestetami i w całej okolicy ludzie prosili ich, żeby różdżką określili, gdzie najlepiej kopać studnię. Natomiast obie babcie zajmowały się wróżeniem – babcia Pasza z kart zwykłych, ponoć dzięki temu utrzymała całą rodzinę w czasie wojny, a babcia Hanna przepowiadała przyszłość z kart Tarota, czego nauczyła się jeszcze przed rewolucją w carskim Petersburgu od pewnego katolickiego mnicha, który przybył do Wenecji Północy z Francji. Czemu katolicki mnich zajmował się Tarotem nikt nie umiał mi powiedzieć. Babcia Hanna moje pytania kwitowała stwierdzeniem:
– W tamtych czasach inaczej odnoszono się do takich spraw.
Oczywiście jako dziecko byłam zafascynowana tym wszystkim. Razem z pradziadkiem Filipem od dziecka chodziłam zbierać zioła i miałam już sporą o nich wiedzę, ale bardzo chciałam się nauczyć wróżyć i często prosiłam babcię Hannę, by wtajemniczyła mnie w Arkana Tarota. Ta oczywiście konsekwentnie odmawiała, ale tego lata, ku memu zdumieniu, sama zaproponowała:
– A może chcesz Allu uczyć się kart Tarota?
Oczywiście chciałam i to bardzo. Co prawda dopiero po pewnym czasie domyśliłam się, że był to sposób na ożywienie mnie i przełączenie moich myśli na inne niż mały Ralf tory. Tak więc latem 1972 roku zaczęłam zgłębiać tajniki tej niezwykłej talii kart, jaką jest Tarot. Kart oczywiście nigdzie nie można było wtedy kupić, bo tego typu wiedza, tradycyjnie zwana tajemną, ponieważ była przekazywana jedynie w kontakcie bezpośrednim od Mistrza do Ucznia, przez obowiązujący wówczas ustrój polityczny była traktowana jako przesąd i zabobon. Prababcia Hanna miała swoją talię, mocno już zniszczoną przez wiele lat używania. Nazywała się ona Mołnija Sadko. Prababcia zabrała ją uciekając z ogarniętego rewolucją Petersburga. Ceniła ją sobie niezwykle i nigdy nie dawała mi do ręki. Przeliczyłam się sądząc, że teraz ją dostanę. Nic z tego. Prababcia usadziła mnie za dębowym stołem w kuchni, położyła przede mną nowy gruby zeszyt, dwa ostro zatemperowane ołówki i … jedną kartę ze swojej talii, kartę z numerem 0 i nazwą „Głupiec”. Spojrzała na mnie uważnie i powiedziała:
– Naprawdę chcesz się uczyć Tarota?
– Tak babciu Hanno.
– Ale to nie będzie nic przyjemnego i na pewno się rozczarujesz.
– Spróbujmy babciu – odpowiedziałam.
– Dobrze. No to zaczynajmy – mówiąc to podsunęła w moją stronę przyniesioną kartę. – Przyjrzyj się uważnie tej karcie. Obejrzyj ją dokładnie. Masz na to 10 minut.
Prababcia odsunęła się na bok, a ja zaczęłam kontemplować kolorowy, choć nieco przetarty rysunek, który przedstawiał młodego chłopca, prawie dziecko jeszcze, w barwnym stroju klauna w podskokach wędrującego skrajem przepaści. Nad nim fruwały kolorowe ptaki, w tym znany mi z rosyjskich bylin ognisty Żar Ptak. Obok prawej nogi chłopca szedł pies w typie owczarka, a z tyłu za nim pełzła żmija. Karta kojarzyła mi się z dzieciństwem, radością życia, poznawaniem jego sekretów, ale i z niebezpieczeństwami. Była bardzo ładna i zafascynowała mnie ogromnie. W którymś momencie miałam wrażenie, że weszłam w nią i idę obok narysowanego na niej chłopca.


ODCINEK 20.

Kiedy minęło wyznaczone 10 minut, prababcia odwróciła kartę koszulką do góry, odsunęła ją na bok, a na jej miejsce podsunęła zeszyt i ołówek.
– Teraz Allu napisz u góry pierwszej kartki słowo Głupiec i dwa numerki 0 i XXII, albowiem ta karta ma podwójną numerację i może mieć albo taki, albo taki numer.
Skrzętnie wykonałam polecenie i czekałam na następne.
– A teraz podziel kartkę na dwie części i w pierwszej napisz wszystko, co zobaczyłaś na karcie, a w drugiej – z czym ci się to skojarzyło.
Polecenie wydało się bardzo proste, ale jak się okazało przy jego wykonywaniu, wcale tak nie było. W końcu uporałam się z nim. Prababcia jeszcze się upewniła;
– Na pewno to już wszystko?
– Tak babciu Hanno.
Wtedy starsza pani ponownie odwróciła kartę obrazkiem ku górze.
– To popatrz raz jeszcze – powiedziała.
Okazało się, że pominęłam wiele drobnych elementów, kwiaty, kształt liści na krzewach, małą żabkę siedzącą przy kamieniu. Spojrzałam ze zdumieniem na prababcię, a ta wydała mi kolejne polecenie.
– Teraz odwróć stronę i z tyłu tej kartki wypisz to wszystko, czego nie zapamiętałaś, a co widzisz na karcie.
I tak każdego dnia wakacji zapoznawałam się z kolejną kartą Tarota. Najpierw były to Wielkie Arkana – dwadzieścia dwa niezwykłe obrazy opowiadające jakąś historię, potem przeszłam do Małych Arkanów aż zakończyłam na kartach dworskich. Zdążyłam opracować prawie całą talię, w której było 78 kart. Zostało mi osiem do końca, gdy musiałam wrócić do szkoły, ale z tymi zapoznałam się podczas niedzielnych przyjazdów do Rogacz już w czasie roku szkolnego.
Dzięki tym zajęciom mogłam oderwać się od myśli o moim małym przyjacielu Ralfie. Pomagał mi w tym też jak umiał Dino, namawiając do zabaw i spacerów. Ciocia Mirka kilkakrotnie dzwoniła do dziadków, ale ja nie chciałam z nią rozmawiać. Miałam więc tylko informacje przekazane przez pradziadka Filipa, że Ralfie rośnie, jest zdrowy i wesoły. I tak skończył się sierpień i trzeba było wracać do Białegostoku.
Siódmą klasę rozpoczęłam na szczęście bez kolejnej zmiany szkoły. W podstawówce numer 12 starsze klasy zaczynały z bliżej mi nieznanego powodu lekcje nieco później – o 09.50, a nawet o 10. 45. Moje koleżanki i kolegów złościło to, bo mniej było wolnego czasu po południu, ale ja byłam bardzo zadowolona, bo nie musiałam jechać do szkoły razem z matką, która zaczynała pracę równo o ósmej. Pojechałyśmy razem tylko 1 września na rozpoczęcie roku szkolnego, a potem jeździłam już sama.
Do przystanku autobusowego miałam jakieś 500 metrów, ale lubiłam chodzić ulicą Cedrową, zabudowaną willami i domkami, podziwiałam zadbane ogródki, znałam wszystkie psiaki mieszające wzdłuż trasy, którą przemierzałam. Tak przynajmniej uważałam. Jednak w poniedziałek, 4 września, zobaczyłam psa, którego z całą pewnością nie widziałam nigdy w życiu!
Kiedy doszłam do łączącej się z Cedrową ulicą Akacjową wyszedł z niej ogromny, cały czarny pies. Zamarłam z wrażenia, bo jeszcze czegoś taki idealnie pięknego w całym swoim życiu nie widziałam. Takiej gracji, takiej elegancji, takiego dostojeństwa i takiego uroku w jednym! Nie sądziłam, że będzie mi dane zobaczyć takie doskonałe piękno na własne oczy! Na tyle jednak interesowałam się psami, by od razu bezbłędnie rozpoznać rasę – przed sobą widziałam doga niemieckiego. I to właśnie wtedy zapadłam na nieuleczalną chorobę, która trwa do dziś – tą chorobą jest miłość do dogów niemieckich.


ODCINEK 21.

Pies z niezwykłą harmonią ruchów zbliżał się powoli do mnie. Byłam tak zachwycona, że nawet zapomniałam o tym, iż powinnam się bać – w końcu szło w moją stronę ogromne zwierzę. Odstawiłam torbę z książkami na bok i instynktownie ukucnęłam wyciągając rękę w stronę psa. Zaczęłam cichutko mówić do niego, a w zasadzie szeptać:
– Piękny, cudny piesku, podejdź do mnie proszę. Bardzo cię proszę! Pozwól mi się dotknąć, bo umrę, jeśli cię nie dotknę. Nic ci nie zrobię. Chcę cię tylko podziwiać – tłumaczyłam, a w zasadzie bredziłam, próbując zwrócić uwagę psa.
Zwierzę powoli, ale zdecydowanie zbliżało się do mnie i wkrótce jego ogromny, piękny łeb znalazł się na wysokości mojej twarzy. Bałam się drgnąć, żeby go nie spłoszyć. Do głowy mi nie przyszło, że on może mnie skrzywdzić. I słusznie! Po chwili poczułam, jak pies delikatnie mnie wącha w okolicach uszu. Potem dotknął nosem mojej twarzy, a po chwili ciepły, różowy jęzor wylądował na moich policzkach i dokładnie mnie wylizał. Mego stanu nie da się inaczej nazwać niż ekstazą! Byłam nieludzko szczęśliwa! Powoli wyciągnęłam rękę i dotknęłam aksamitnej sierści mego nowego znajomego. Pies nie protestował, więc zaczęłam go głaskać po klatce piersiowej i lśniącym czarnym boku. Ku mej radości po chwili zwierzę usiadło naprzeciwko mnie i tak siedzieliśmy oboje omal na środku, na szczęście niezbyt ruchliwej, ulicy. W tej pozycji byliśmy w zasadzie sobie równi i głowy mieliśmy na podobnej wysokości.
Chciałam się jakość wkupić w łaski mego nowego znajomego. Przypomniałam sobie, że w torbie z książkami mam kanapkę z żółtym serem. Sięgnęłam po nią, wyjęłam spomiędzy kromek chleba ser i podałam go psu na wyciągniętej dłoni, szepcząc:
– Nie mam nic lepszego piesku, ale może zechcesz…
Dog powąchał proponowany przeze mnie poczęstunek, a potem niezwykle delikatnie wziął go z mojej dłoni. Chwilę potrzymał ser w pysku, a potem odwrócił się i dyskretnie go wypluł. Rozbawiła mnie ta psia kurtuazja, to że nie rzucił mi tego sera pod nogi, a zachował się tak, jakby nie chciał mnie urazić.
Nagle oboje usłyszeliśmy głośne nawoływanie:
– Aramis! Aramis! Gdzie jesteś czarny draniu!?
– To chyba ciebie wołają, mój przyjacielu – powiedziałam do psa i podniosłam się z ziemi. On też wstał, ale został przy mnie. Po chwili z ulicy Akacjowej wyszła ładna, młoda kobieta ze smyczą w ręce. Zobaczyła nas i zaczęła wykrzykiwać tak dobrze mi znane później z autopsji słowa:
– Proszę się nie bać. On nic nie zrobi. Jest duży, ale bardzo łagodny.
– Proszę się nie denerwować – uspokoiłam właścicielkę Aramisa. – Ja się nie boję. On jest przepiękny, proszę pani – dodałam.
Kobieta podeszła i zapięła smycz. Bałam się, że weźmie psa i sobie pójdzie, a ja nie mogłam stracić kontaktu z tak pięknym zwierzęciem, więc żeby do tego nie dopuścić spytałam, choć odpowiedź doskonale znałam:
– To dog niemiecki?
– Tak, to dog niemiecki – odpowiedziała z uśmiechem kobieta. Dostrzegła mój cielęcy zachwyt i kontynuowała. – Ma na imię Aramis, jest jeszcze młody, ma niespełna dwa lata, ale straszny z niego łobuz.
– Dlaczego? – zainteresowałam się.
– No może nie łobuz, ale uciekinier. Nie mogę go spuścić na podwórku nawet na chwilę z oczu. Potrafi sam otworzyć furtkę i wybrać się na spacer, a ja potem chodzę po całym Antoniuku i szukam go. Chcesz zobaczyć, gdzie mieszkamy i odprowadzić nas?
– Oczywiście – z błyskiem radości w oku zapewniłam panią Kazię, bo takim imieniem przedstawiła mi się opiekunka Aramisa.
I tak zaczęła się moja przyjaźń z czarnym dogiem Aramisem, który był cudownym, wspaniałym psem – mądrym, pewnym siebie, zrównoważonym i życzliwie nastawionym do całego świata. Nie było w nim w ogóle agresji, jakby wiedział, że jest na tyle potężny, że sam jego wygląd budzi dostateczny respekt.

ODCINEK 22.

Matka jechała do pracy na ósmą i jak tylko wyszła z domu, łapałam za swoją torbę z książkami i szłam na Akacjową. Wchodziłam do ogrodu, dzwoniłam do drzwi i pani Kazia wypuszczała Aramisa. Mieliśmy całą godzinę na zabawy. Było aportowanie piłeczki, były przeciąganki splecionym ze kawałków szmatek sznurkiem (gotowych szarpaków wtedy jeszcze nie było), była zabawa w chowanego – ja się ukrywałam, a pies mnie szukał. A na koniec siadałam na ławce na werandzie, Aramis przychodził do mnie i oddawaliśmy się karesom – drapałam go za uszami, głaskałam pod bródką, a on dawał mi całusy i nakładał maseczkę z glutów na twarz.
Tak minęła jesień. Spadł pierwszy śnieg. Pani Kazia widocznie doszła do wniosku, że można mi zaufać i zaczęła pozwalać zabierać Aramisa na spacery, bardzo przy tym podkreślając, że nie wolno mi go spuszczać ze smyczy, bo to uciekinier. Faktycznie, kilka razy spotkałam Aramisa samotnie wędrującego po mojej ulicy. Zawsze go odprowadzałam do domu, gdzie okazywało się, że samodzielnie otworzył furtkę i powędrował w świat.
Niestety, zima nieco ograniczyła nasze ogrodowe zabawy, ale za to pani Kazia zafundowała mi ogromną przyjemność – zaprosiła mnie na 2 urodziny Aramisa, które miał 13 stycznia. Za swoje oszczędności kupiłam mu dwie kolorowe piłeczki i dużego pluszowego misia, zrobiłam też kolejne szarpaki, no i przygotowałam trochę smakołyków. Jeszcze przed świętami, gdy dziadkowie wędzili na święta kiełbasy i szynki, poprosiłam, by uwędzili mi kilka kurzych łapek i świńskie uszy. Wszystko to zaniosłam w prezencie Aramisowi. Oczywiście byłam jedynym gościem na tych urodzinach, ale jubilat był zadowolony, a ja tym bardziej.
Czas płynął, a ja nieco się pogodziłam z życiem. W Białymstoku miałam Aramisa, w Rogaczach Dino, więc nie było tak źle. I tak minęła cała siódma klasa, do ósmej zdałam z bardzo dobrymi wynikami – same piątki, tylko z matematyki i fizyki miałam, chyba już tradycyjnie, czwórki i jak zawsze na wakacje wyjechałam do Rogacz.
Latem często myślałam o Aramisie i bardzo bałam się, że o mnie zapomni. Nic bardziej mylnego. Kiedy 1 września wróciłam ze szkoły po rozpoczęciu roku szkolnego do domu, od razu pobiegłam na Akacjową. Jakież było moje szczęście, kiedy mój czarny przyjaciel nie tylko mnie poznał, ale szaleńczo się ucieszył na mój widok – były podskoki, dziki galop wokół mnie, delikatne łapanie moich rąk. Na koniec bryknął na mnie, oparł przednie łapy na moich barkach i bardzo dokładnie wylizał mi twarz. Pani Kazia oglądała przez okno nasze powitanie i zaczęła krzyczeć na Aramisa, kiedy ten na mnie bryknął. Wiedziałam, że nie wolno mu tego robić, ale sprawiało mi to taką przyjemność, że poprosiłam:
– Pani Kaziu! Bardzo proszę! Ten jeden jedyny raz.
Kobieta uśmiechnęła się, machnęła ręką i zamknęła okno, a my z Aramisem szaleliśmy na całym podwórku. I tak było każdego dnia przez cały wrzesień i październik. Pierwszego listopada wypadł w tym roku w czwartek i był dniem wolnym. Z Rogacz do Białegostoku wróciłam w piątek rano i prosto z dworca pojechałam do szkoły. Po lekcjach spieszyłam się na spotkanie z Aramisem. Szłam szybko Cedrową od strony ulicy Antoniukowskiej w stronę domu i Akacjowej, gdy jednocześnie zobaczyłam dwie rzeczy – wychodzącego z Akacjowej Aramisa i jadący z nadmierną prędkością Cedrową samochód. Poczułam, że za chwilę stanie się coś strasznego. Wszystko wydarzyło się w jednej sekundzie. Zaczęłam biec w stronę psa. Duża czarna Wołga z impetem uderzyła w Aramisa w chwili, gdy do niego dobiegałam. Z gardła wyrwał mi się dziki, przenikliwy krzyk:
– Nie!
Był tak głośny, że pootwierały się okna i z domów zaczęli wychodzić sąsiedzi pani Kazi. Rzuciłam się na ziemię obok Aramisa i błagałam go z całych sił:
– Nie umieraj kochany, proszę cię przyjacielu. Jesteś tak bardzo mi potrzebny. Kocham cię mój najwspanialszy. Walcz proszę. Zaraz przyjdzie twoja pani, pomożemy ci.
Rzeczywiście po chwili pojawiła się pani Kazia, ale kiedy dotarła do nas było już po wszystkim. Aramis umarł z głową na moich kolanach. Jedną ręką trzymałam go za łapkę, a drugą głaskałam po kochanym łebku oblewając swego przyjaciela łzami.

ODCINEK 23.

Tym razem nie wpadłam w stan katatonii. Było wręcz odwrotnie – ogarnęła mnie bezgraniczna wściekłość i chciałam się zemścić. Wokół nas zebrał się spory tłumek ludzi. Pani Kazia cicho płakała głaszcząc ciało Aramisa.
– Że też nie ma kary na tych piratów drogowych – odezwała się jakaś staruszka.
– Trzeba zawiadomić milicję – doradził sąsiad spod dwudziestki.
– To nic nie da – zaoponowała młoda kobieta. – Trzeba byłoby znać numery rejestracyjne i mieć świadków.
– Ja znam numery rejestracyjne – AB 1705 i wszystko widziałam – odezwałam się do zebranych ludzi.
Ktoś zawiadomił męża pani Kazi, który pracował niedaleko i właśnie nadszedł na te moje słowa.
– Zawiadomiłem milicję, ale oni nic nie zrobią. Takie sprawy to oni mają gdzieś. A świadek-dziecko, to nic nie da Allu – powiedział do mnie.
Po czym wzięli z panią Kazią ciało Aramisa i ponieśli do domu. Pozwolili mi iść ze sobą, żeby mogła się pożegnać z przyjacielem. I faktycznie, sprawca śmierci Aramisa nigdy nie został ukarany.
Tak na wiele lat skończyły się moje kontakty z dogami, a w zasadzie w ogóle z psami. Został mi jedynie Dingo w Rogaczach, ale i on powoli zaczął się starzeć. Doszłam do wniosku, że nie jest mi sądzony psi przyjaciel, że jestem jakaś przeklęta i że ściągam na te psy, które kocham nieszczęście, że ciąży nade mną fatum.
Kiedy byłam w VIII klasie dziadkowie przeprowadzili się za namową córek do innej wioski, znacznie bliżej Białegostoku, do Klejnik.
W roku 1974 skończyłam podstawówkę i odstałam się do prestiżowego w owych czasach w Białymstoku I Liceum Ogólnokształcącego, do klasy humanistycznej, choć moja mama chciała, żeby poszła do zawodówki krawieckiej. Przed losem byle jakiej krawcowej uratowała mnie babcia, mówiąc jednoznacznie mojej matce:
– W naszej rodzinie od pokoleń wszyscy kończyli studia. Nawet ty je skończyłaś, więc nie ma dyskusji – Alla idzie do ogólniaka.
W liceum trafiłam na cudownego człowieka, wspaniałą nauczycielkę i wyjątkową kobietę, na Panią Łucję Bielawską, która była moją wychowawczynią i polonistką. Tak jakoś się złożyło i w podstawówce, i w szkole średniej, że miałam wspaniałe nauczycielki języka polskiego, gorzej było z matematyczkami. Co ciekawe, najbardziej mnie nie lubiła rusycystka, co było tego powodem – nie wiem, mogę się tylko domyślać. Ona nie miała wykształcenia pedagogicznego, ale za to była rodowitą Rosjanką, która wyszła za mąż za Polaka. Jej mąż były wysoko postawioną figurą w Komitecie Wojewódzkim PZPR w Białymstoku i dzięki temu owa pani dostała pracę w najbardziej prestiżowym ogólniaku w naszym mieście. Byłam od urodzenia dwujęzyczna, kochałam język Puszkina i Tołstoja na równi z językiem Słowackiego i Mickiewicza i posługiwałam się nim biegle. Zawsze mówiłam do swojej rusycystki w jej ojczystym języku, a ona odpowiadała mi po polsku, co już samo w sobie było zabawne. Tematy lekcji języka rosyjskiego były absurdalne, więc często zabierałam do szkoły klasykę literatury naszych sąsiadów i czytałam ją pod ławką. Któregoś razu tematem zajęć był „Rurociąg Przyjaźni”, mój stosunek do niego był ewidentny – wyciągnęłam z teczki „Eugeniusza Oniegina” w oryginale i pogrążyłam się w lekturze. Pogrążyłam się jednak zbyt mocno, bo zostałam przyłapana na czytaniu pod ławką przez rusycystkę, która zbulwersowana wykrzyknęła:
– Co ty robisz? Czemu nie uważasz na lekcji?
– Я думаю, что мне больше даст прочитание «Евгения Онегина» в оригинале, чем углубление в тему «Нефтепровод Дружба»* - dopowiedziałam w ojczystym języku rusycystki.
* Myślę, że więcej mi da przeczytanie „Eugeniusza Oniegina” w oryginale, niż zagłębianie się w temat „Rurociągu Przyjaźni”.



ODCINEK 24.

I się rozpętała burza na całą szkołę. Nauczycielka chciała mi postawić na koniec roku ocenę niedostateczną. Wcale się tym nie przejęłam, bo byłam gotowa zdawać egzamin komisyjny, ale ona wiedziała, że każdy egzamin zdam, więc wpadła na bardziej złośliwy pomysł i postawiła mi ocenę dostateczną, a także zażądała obniżenia mi oceny ze sprawowania. Wcale mnie to nie zniechęciło ani do języka rosyjskiego, ani do czytania pod ławką na nudnych lekcjach.
Kiedy byłam w I klasie szkoły średniej straciłam osobę, którą kochałam bezgranicznie. 16 maja 1975 umarł w wieku 92 lat pradziadek Filip. Nie byłam przy jego śmierci, ale pożegnałam się z nimi dwa dni wcześniej. Kiedy jak zwykle w niedzielę 13 maja przyjechaliśmy do Klejnik, pradziadek poprosił mnie do siebie. Byłam bardzo zaniepokojona, wchodząc do pokoju pradziadka. Wzięłam stołeczek i usiadłam przy jego łóżku, a starzec tak się do mnie odezwał:
– Allu, bardzo cię kocham moja cudna dziewczynko, ale musimy się pożegnać, wracam do domu. Jestem szczęśliwy, że umierając mogę powiedzieć, że przeżyłem dobre życie. Mam do ciebie trzy prośby. Pierwsza to nie płacz. To dla mnie bardzo ważne, żebyś nie rozpaczała. Ja i tak przecież będę przy tobie. Tam, z góry razem z moimi psami, będziemy się tobą opiekować. I nie płacz też dlatego, że ja nadal będę żyć – w tobie. Nie noś po mnie żałoby, ona do niczego nie będzie mi potrzebna. Bądź szczęśliwa niezwykła dziewczynko…
Mówienie zmęczyło pradziadka i na chwilę przerwał. Siłą woli powstrzymywałam łzy, które cisnęły się mi do oczu. Wzięłam spracowaną i wychudzoną rękę pradziadka i przytuliłam się do niej, a Filip kontynuował:
– Druga moja prośba jest taka – dopóki Petersburg będzie Leningradem nie jedź tam. Obiecaj mi, że nie pojedziesz do tego miasta, dopóki nie wróci do swojej historycznej nazwy.
– Najdroższy, najukochańszy dziadku Filipie, obiecuję. Daję słowo honoru, że moja noga nie postanie w Leningradzie.
– A trzecia prośba to – bądź prawa, nigdy nie zapominaj kim jesteś i wiedz, że nawet jeśli nie masz nic, ale masz honor, to i tak masz znacznie więcej niż wielu ludzi. I pamiętaj, ile byś nie żyła, jakby się twoje życie nie ułożyło, moja miłość będzie z tobą. A teraz pozwól mi kochana odpocząć.
Kilka miesięcy po pradziadku poszedł za nim Dingo.
I tak zaczął się w moim życiu okres, kiedy w ogóle nie było w nim psów. Skończyłam ogólniak i w 1978 roku dostałam się na polonistykę. W tym samym roku zmarła moja prababcia Hanna. Nadal mieszkałam z matką i ojczymem, ale  przeprowadziliśmy się do własnego dwupokojowego mieszkania na ulicy Orzeszkowej. Warunki znacznie się zmieniły, bo miałam swój własny pokój.
Nadszedł rok 80, rok wielkich nadziei i zmian. Zakładałam Niezależne Zrzeszenie Studentów na swojej uczelni, a jednocześnie układałam swoje prywatne życie i w 1981 roku wyszłam za mąż. W 1982 urodziłam córkę Martę, a w 1985 przeprowadziliśmy się całą rodziną do własnego trzypokojowego mieszkania na osiedlu Dziesięciny. Małżeństwo od początku było wielką pomyłką, całkiem nie pasowaliśmy z mężem do siebie, nic więc dziwnego, że w 1987 roku skończyło się ono rozwodem. Nie będę tych lat opisywać szczegółowo, bo one prowadziły tylko do jednego – żebym w końcu była niezależna i mogła mieć psa, któremu zapewnię przyzwoite warunki życia i bezpieczeństwo.


ODCINEK 25.

Kiedy w końcu opanowałam z grubsza moją sytuację osobistą, byłam po rozwodzie, choć mieszkaliśmy nadal z byłym mężem pod jednym dachem, miałam stałą pracę jako polonistka w Szkole Podstawowej numer 38, mieszczącej się bardzo blisko bloku, w którym mieszkałam, postanowiłam wziąć psa. Oczywiście marzyłam o dogu, ale byłam realistką – nie stać mnie było na kupienie szczeniaka tak drogiej rasy. Podjęłam więc decyzję o wzięciu psa ze schroniska. Pewnego dnia w styczniu 1988 roku pojechałam na ulicę Dolistowską 2, gdzie do dziś znajduje się białostockie schronisko dla bezpańskich zwierząt. Miałam się tylko rozejrzeć, a po konkretnego psa miałam przyjechać dopiero za kilka dni. Wybrałam się rano we wtorek, ponieważ w tym dniu pracę rozpoczynałam dopiero o 12.00. W tamtej okolicy byłam po raz pierwszy i kiedy wysiadłam z autobusu, nie wiedziałam, w którą stronę mam iść. Postanowiłam, że spytam o drogę napotkanych ludzi, ale nie musiałam. Od razu po wyjściu z autobusu usłyszałam przenikliwe szczekanie, wycie i skomlenie. Poszłam w jego kierunku i wkrótce stanęłam przed metalową bramą i furtką. Nacisnęłam klamkę i weszłam na teren schroniska. W nozdrza uderzył mnie nieprzyjemny odór. Ogromny plac pełen był klatek i boksów, zapełnionych psami różnej maści i wielkości w bardzo różnym stanie psychicznym. Były tam psy zrezygnowane, takie, które już straciły nadzieję, wylęknione, zagubione, nieporadne, ale i energiczne, domagające się uwagi. Stanęłam bezradnie naprzeciwko długiego ciągu klatek i nie wiedziałam, gdzie mam iść. Zaczęłam się rozglądać wypatrując budynku, w którym mogło znajdować się biuro. Zobaczyłam wychodzącą zza rzędu klatek kobietę. Podeszłam do niej.
– Dzień dobry pani – powiedziałam i chciałam jej wyjaśnić powód mojej wizyty, ale nie zdążyłam. Kobieta spytała mnie groźnie:
– A co pani tu robi?
– Planuję adopcję pieska i chciałam się rozejrzeć – odpowiedziałam grzecznie.
– Aaa! A jakiego pani chce psa? – nieco łagodniej odezwała się kobieta. – Rasowego?
– Niekoniecznie. Mam sześcioletnią córkę, więc raczej nie może to być duży pies, ale też nie chciałabym, żeby był całkiem malutki, bo to ma być mój pies, a nie dziecka, a ja wolę większe zwierzęta.
– To pochodzi pani i zobaczy, może jakiś wpadnie pani w oko. A jest u nas w czym wybierać. Mamy ponad 200 psów.
Ruszyłam i powoli przesuwałam się między klatkami, a w każdej były oczy, które patrzyły na mnie tak przejmująco, że do dziś pamiętam ich spojrzenia. To, co wtedy myślałam o ludziach, nie nadaje się do publikacji! Łzy dławiły mnie w gardle tak bardzo, że bałam się, iż nad sobą nie zapanuję.
– Skąd ich tu tyle? – spytałam zdławionym głosem.
– A różnie – odpowiedziała kobieta i dodała wskazując na jeden z boksów. – O na przykład tutaj jest suka ze szczeniakami. Właściciel ją bił i w końcu wyrzucił z domu na osiedlu Dojlidy. Sąsiedzi nam to zgłosili, więc pojechaliśmy i ją zabraliśmy. A bił ją dlatego, że urodziła nierasowe szczeniaki. Nie upilnował ją i doszło do przypadkowego krycia.
– I za to, że jej nie upilnował, bił ją? – nie mogłam zrozumieć.
– Ano tak.
Spojrzałam na piękną sunię owczarka niemieckiego, która siedziała w kącie klatki, a obok niej kręciła się dwójka szczeniąt. Na skos przez jej głowę, nos i lewy fafel biegła sina pręga.
– Boże, a co ona ma na głowie? – jęknęłam.
– Pamiątkę po miłości właściciela – usłyszałam w odpowiedzi.
Patrzyłam na kręcące się wokół suki szczenięta. Były żywe i wesołe.
– A te szczeniacki, ile mają?
– Urodziły się 1 listopada, tak nam powiedzieli sąsiedzi właściciela suki, kiedy ją zabieraliśmy. Było ich więcej, ale trójka już została adoptowana. Jedno nie przeżyło. Został chłopczyk i dziewczynka.


ODCINEK 26.

Pomyślałam, że dorosłej suki nie wezmę. Poza tym mimo szramy była śliczna i miałam nadzieję, że znajdzie się człowiek, który da jej dom. Kobieta, jakby odgadła moje myśli, bo powiedziała:
– Sunia znajdzie dom, już jest chętny, tylko ze względu na szczeniaki, nie oddaliśmy jej jeszcze. Gorzej z tymi szczeniętami, bo są bardzo skundlone. Ładniejsze już znalazły właścicieli.
Kompletnie odruchowo powiedziałam:
– Chłopca wezmę ja.
– Przecież pani się miała tylko rozejrzeć – przypomniała mi zdziwiona kobieta.
– Chłopca wezmę ja – powtórzyłam.
Kobieta weszła do boksu i złapała malucha, sprawdziła przyrodzenie, wyniosła go tryumfalnie na zewnątrz i podałam mi. Wzięłam psiaka na ręce i nie bacząc na odór przytuliłam do siebie szepcząc: „Jesteś mój, maleńki. Jesteś mój na zawsze”.
Udałyśmy się do biura, żeby dopełnić formalności. I choć byłam całkowicie nie przygotowana na pojawienie się w tym dniu w moim życiu psa, nie wahałam się ani sekundy. Podpisałam jakiś papier i przed wyjściem usłyszałam „dobrą radę”:
– A jak go pani zawiezie do domu? Może włoży go pani do reklamówki?
Rada tak mnie zszokowała, że nawet jej nie skomentowałam. Wzięłam malucha na ręce i ruszyłam na przystanek. Wsiedliśmy do autobusu. Na szczęście były wolne miejsca siedzące, bo czekała nas droga prawie przez całe miasto. Usiadłam wygodnie z maluchem na kolanach, popatrzyłam na niego uważnie i powiedziałam mu:
– Masz na imię Dżek i jesteś mój. Kocham cię Dżekusiu!
Pochyliłam się nad nim i pocałowałam śmierdzący łepek. Piesek skorzystał z okazji i polizał mnie po twarzy. Kiedy jechałam, zrozumiałam, że zrobiłam kompletne głupstwo – za chwilę zaczynałam pracę, nie miałam ani smyczy, ani obroży, ani jedzenia, ani posłanka dla mego podopiecznego. Nie miałam pojęcia, co w tej sytuacji zrobić. Kiedy wysiadłam na przystanku obok szkoły, w której pracowałam, postawiłam Dżeka na trawniku, żeby się załatwił i intensywnie myślałam nad problemami logistycznymi. Piesek grzecznie zrobił siusiu i ruszył przed siebie. Szybko go złapałam na ręce, raz bo bałam się, że mi ucieknie, dwa, bo wiedziałam, że jest nie szczepiony, a wówczas w całym Białymstoku szalała epidemia parwowirozy. Najbardziej martwiłam się, że nie mam co mu dać jeść. Beształam siebie w myślach: „Zawsze musisz być taka narwana! Nie mogłaś go zarezerwować i spokojnie w sobotę po niego pojechać.” A potem sama siebie tłumaczyłam: „Ale on musiałby jeszcze siedzieć w tej klatce, na zimnie całe 4 dni”. I kiedy tak stałam bezradna z Dżekiem na rękach zobaczyłam moją ulubioną uczennicę Anię, która zmierzała w stronę szkoły!
– Aniu! – zawołałam, a kiedy dziewczyna się obejrzała spytałam – czy możesz mi pomóc?
– Co się stało proszę pani? – dociekała uczennica.
– Jadę ze schroniska z tym maluchem. Zaraz zaczynam lekcje i muszę go wziąć do szkoły, ale nie mam co mu dać do jedzenia. Możesz go chwilkę potrzymać, ja skoczę do sklepu i coś mu kupię.
– A ma pani przy sobie kartki? – przytomnie spytała Ania, bo w 1988 roku na większość produktów spożywczych obowiązywała reglamentacja.
– Na szczęście mam – odpowiedziałam przekazując Ani Dżeka.
Na szczęście sklep był blisko, przy stoisku mięsnym nie było kolejki, co prawda i towaru w zasadzie też nie było. Dostałam jednak trochę mielonej wołowiny i kawałek tak zwanego mięsa z kością. Zadowolona wróciłam do Ani i Dżeka. Odebrałam malucha z rąk uczennicy i razem powędrowaliśmy do szkoły.

ODCINEK 27.

Przeszmuglowałam psiaka do klasy. Położyłam przy biurku swoją kurtkę i na niej umieściłam Dżeka, dałam mu do zjedzenia trochę mielonego mięsa, które pochłonął w oka mgnieniu. Bałam się jednak dać mu więcej, żeby nie wywołać rewolucji pokarmowej. W tym dniu miałam tylko cztery lekcje, więc mogłam dość szybko wrócić do domu i pokazać Dżekowi, gdzie będzie mieszkał. Po drodze odebrałam z przedszkola córkę, która jak zobaczyła psiaka, zaczęła piszczeć i skakać z radości:
– Mamo, mamo! To nasz piesek? Naprawdę nasz?
– Tak Martusiu, naprawdę nasz. Pomożesz mi się nim opiekować?
– Oczywiście! Będę z nim chodzić na spacery i będę się bawić. A czy on może mieszkać w moim pokoju?
– Kochanie, Dżek będzie mieszkać w moim pokoju, ale do ciebie będzie mógł chodzić, kiedy tylko zechce, dobrze?
– No dobrze, a gdzie będzie jadł?
– Przygotujemy mu w kuchni stanowisko. Tam będzie jego miseczka na jedzenie i druga na wodę.
– Super – cieszyło się dziecko.
Po przyjściu do domu zajęłam się organizacją tego wszystkiego. W pierwszej kolejności znalazłam dwie miski, które od teraz miały służyć Dżekusiowi, potem wyciągnęłam starą kołdrę, złożyłam ją na pół, a na wierzch położyłam koc. Całość była miękka i przytulna. Tak przygotowane posłanie ulokowałam między ścianą a swoją wersalką uważając, że psu będzie najbardziej komfortowo w ustronnym miejscu. Nakarmiłam swego podopiecznego i zaniosłam na przygotowane posłanie mówiąc mu:
– Dżeki, to twoje miejsce.
Pies popatrzył na mnie uważnie, jakby wszystko rozumiał, zwinął się w kłębuszek i zasnął. Biedne stworzonko! Miał tego dnia tyle wrażeń. Po chwili do mego pokoju weszła córka:
– Mamo! Idziemy na spacer?
– Nie Martusiu, Dżeki po tylu wrażeniach i po jedzonku musi odpocząć – tłumaczyłam. – No i po za tym on nie ma ani obróżki, ani smyczy. Muszę pojechać do miasta i je kupić. Poproszę sąsiadkę, żeby posiedziała z tobą i Dżekiem i pojadę, dobrze?
– Dobrze – zgodziła się mała.
W tym momencie zazgrzytał w klucz w zamku i do mieszkania wszedł mój były mąż. Marta z entuzjazmem rzuciła się opowiadać ojcu o nowym lokatorze.
– Tato, tato, mamy pieska!
– Jakiego pieska – spytał oszołomiony Mirek.
– Pieska Dżeka – oznajmiła.
Były mąż zajrzał przez otwarte drzwi do mego pokoju. Z założenia ani ja nie wchodziłam do jego pokoju, ani on do mojego. Wystarczyło nam, że musimy się spotykać w kuchni i na korytarzu.
– A to co? – spytał zjadliwie.
Uznałam, że nie ma sensu mu odpowiadać. Oczy ma, więc widzi, że to pies. Za to powiedziałam:
– Dobrze, że jesteś wcześniej. Muszę pojechać i kupić psu obrożę i smycz. Zostawiam z tobą Martę – i nie dając mu czasu na oponowanie błyskawicznie ubrałam się, złapałam torebkę i wybiegłam z domu. W owych czasach w całym Białymstoku były tylko dwa sklepy z rzeczami dla psów, oba dość daleko od osiedla Dziesięciny, w centrum miasta. W jedną stronę pojechałam autobusem, szybko nabyłam pożądane przedmioty – smycz i obróżkę i z powrotem wróciłam taksówką, bo trochę się bałam, jak Dżeki radzi sobie sam. Kiedy wróciłam do domu pisak jeszcze smacznie spał. Założyłam mu nową obróżkę, a mały tylko słodko zamruczał przez sen. Marta się niecierpliwiła:
– Mamo, zbudźmy go i chodźmy na spacer!
– Martusiu! Nie możemy go budzić. Piesek miał dużo wrażeń i musi odpocząć. Ty też nie lubisz, jak się ciebie budzi, prawda?

ODCINEK 28.

W końcu maluch się zbudził, głęboko ziewnął pokazując różowy jęzorek i słodko się przeciągnął. Natychmiast złapałam go na ręce i biegiem zbiegłam po schodach, czym wprawiłam w osłupienie Martę. Oczywiście chciałam, żeby Dżek załatwił się na podwórku, a co robi szczenię jak się budzi? Siusiu! Po chwili wróciłam i już na spokojnie wybraliśmy się we trójkę na spacer.
I tak zaczęło się moje codzienne życie z psem. Uczyłam małego podstawowych komend, przypominając sobie, jak pradziadek Filip szkolił kiedyś Dżima i Dingo. Psiak był bardzo pojętny i już po kilku dniach umiał chodzić na smyczy, znał komendy – na miejsce, siad, nie wolno, do mnie i był wpatrzony we mnie jak w obrazek, a ja w niego. Byłam szczęśliwa. Nie było mi łatwo – rozwódka z dzieckiem, ale miałam stałą, choć niezbyt dobrze płatną pracę i najważniejsze – Dżeka!
Najgorsze było mieszkanie pod jednym dachem z byłym mężem. Mirek nie był złym człowiekiem, po prostu byliśmy kompletnie inni, nie było żadnych punktów stycznych między nami. Jak to powiedział na rozprawie rozwodowej: „Potrzebuję gospodyni i matki dla dzieci, a trafiła mi się cholerna intelektualistka”. Jednak życie we wspólnym mieszkaniu po rozwodzie nie należało do najprzyjemniejszych rzeczy. Pół biedy, kiedy zdarzały się takie sytuacje, jak poranne spotkania w kuchni z „narzeczonymi” byłego męża, bo te bywały zabawne, jak na przykład spotkanie z Karoliną. Pewnej czerwcowej niedzieli Dżeki zbudził mnie dość wcześnie, bo chciał na dwór. Marta jeszcze spała. Wyszłam z psem ciesząc się świeżością poranka i spokojem na ulicy. Kiedy wróciłam, stwierdziłam, że już nie będę się kłaść i poszłam do kuchni zrobić kawę. Pokój byłego męża był naprzeciwko drzwi do kuchni. Nastawiłam wodę i poszłam o łazienki. Kiedy wróciłam w kuchni siedziała nieco młodsza ode mnie, ładna dziewczyna.
– Cześć – powiedziałam. – Kawa czy herbata?
– A ty kim jesteś? – spytała mnie zdumiona.
– Byłą żoną Mirka – odpowiedziałam i z filuternym uśmiechem dodałam – a ty kim?
– Chyba kandydatką na następną – odpowiedziała i obie parsknęłyśmy śmiechem.
Nic z tego potencjalnego małżeństwa nie wyszło, ale polubiłyśmy się z Karoliną i nawet po jej zerwaniu z Mirkiem utrzymywałyśmy kontakty.
O moim rozwodzie wiedziało niewiele osób – dziadek, babcia i parę moich koleżanek. Nic o nim nie powiedziałam mojej matce, gdyż choć sama rozwodziła się dwa razy, była bardzo przeciwna temu, bym rozstała się z Mirkiem. Nie lubiłam się skarżyć i narzekać. Takie zachowanie uważam, za typowo polską wadę narodową i staram się jej nie uprawiać. Ale jednak wspólne mieszkanie z byłym mężem coraz bardziej mnie przygnębiało. Tym bardziej, że sytuacja była patowa i ani ja, ani on nie mogliśmy znaleźć z niej wyjścia. Formalnie mieszkanie było moje. To dziadkowie wyłożyli na nie fundusze, więc czułam, że nie mogę im tego zrobić i się z niego wyprowadzić, ale Mirek był w nim zameldowany i zostało nabyte w trakcie trwania małżeństwa. Nie wiedziałam, co robić.
We mnie narastał żal, a w moim byłym mężu złość. Zaczynałam obawiać się o swoje bezpieczeństwo, a jaszcze bardziej o Dżeka, szczególnie, że mój czworonożny przyjaciel rósł jak na drożdżach i już latem miał rozmiary sporego owczarka. Mirek rzadko pił alkohol, bo wiedział, że ma dość niską tolerancję na procenty i dość specyficznie reaguje na nie. Nawet 100 gram wódki wywoływało w nim przypływ ogromnej agresji.
Było lato, wakacje, siedziałam na wersalce stojącej obok otwartego na oścież z powodu upału okna. Obok mnie leżał Dżek z główką na moich kolanach. Mieszkaliśmy na III piętrze. Drzwi na korytarz były otwarte, więc oboje aż podskoczyliśmy, gdy z impetem i hukiem do mieszkania wszedł Mirek. Zobaczył mnie i Dżeka, a ja na odległość skonstatowałam, że jest pod wpływem alkoholu. Były mąż wszedł do mego pokoju, czego zazwyczaj nie robił, spojrzał na Dżeka, podszedł bliżej i powiedział:
– Mam dość tego kundla, wyrzucę go przez okno – i nachylił się nad psem.


ODCINEK 29.

Choć Dżek był ciężki, mógł to zrobić, dlatego że wystarczyło go nieco unieść i popchnąć, by wyleciał przez otwarte na oścież okno. Wcale nie zamarłam i nie zaczęłam krzyczeć, ani tym bardziej szarpać się z byłym mężem. Pomyślałam i jednocześnie spokojnie powiedziałam:
– Dobrze, wyrzuć go, ale będzie to ostatnie, co zrobisz, bo polecisz za nim. Będziesz musiał się wychylić przez okno, jak go będziesz wyrzucać, a ja ci tylko podbiję nogi i będę patrzeć, który z was pierwszy spadnie. A milicji powiem, że wypadłeś, bo pies leciał i ty go chciałeś ratować.
Były mąż spojrzał na mnie i się cofnął. Chyba coś dziwnego było w moim głosie, bo zrobił jeszcze krok do tyłu i powiedział:
– Wariatka! Ty byś to zrobiła!
– To chyba oczywiste, że tak bym zrobiła – odpowiedziałam spokojnie, głaszcząc niczego nieświadomego Dżeka.
Mirek wyszedł z pokoju i na jakiś czas zapanował spokój, ale nie na długo. Na początku 1989 roku przeżywałam jeden z najcięższych okresów w swoim życiu. Wszystko mi się załamało i zawaliło. Moja sytuacja materialna była dramatyczna i nie przesadzę, jeśli napiszę, że brakowało mi na chleb, czułam się bezgranicznie samotna, bezradna i zagubiona. Odsunęła się ode mnie moja rodzina. Miałam wrażenie, że opuścili mnie wszyscy oprócz Dżeka. Nie widziałam sensu w swoim życiu. Teraz, po latach, sama nie wiem, jak mogłam znaleźć się w takim stanie, ale fakt jest faktem – zdecydowałam się skończyć takim życiem i  postanowiłam popełnić samobójstwo. Ze względu na byłego męża musiałam wybrać odpowiedni moment na dokonanie tego, jak wówczas uważałam, ostatecznego aktu. Trwał karnawał, więc okazja nadarzyła się dość szybko. Którejś soboty mój eksmałżonek wybrał się ze swoją nową dziewczyną na bal. Wiedziałam, że nie wrócą szybko, więc spokojnie zabrałam się do realizacji projektu. Napisałam pożegnalne listy, ubrałam się w swoją najładniejszą sukienkę, zażyłam odpowiednią ilość środków nasennych i położyłam się na łóżku, a obok mnie ulokował się Dżek, który lizał mnie po rękach, a potem po twarzy, jakby chciał mnie obudzić, przywrócić życiu. Ja jednak powoli odpływałam, zapadałam w sen i choć ostatnią moją myślą było pytanie do samej siebie: co ty robisz?, kto zaopiekuje się twoim dzieckiem i tym zwierzęciem, które zawsze cię kochało? Na te pytania było już jednak za późno.
Oczywiście nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Słyszałam w swojej głowie różne niezwykłe głosy i doświadczyłam przeżycia na granicy doznań mistycznych. W końcu jednak tuż obok siebie usłyszałam realny głos i choć był mi fizycznie bliższy, wydał się całkiem absurdalny, jakby z tandetnego filmu:
– Bałem się, że już ją straciliśmy, ale praca serca normuje się. Podłączcie kroplówkę z solą fizjologiczną i elektrolitami i do rana niech ktoś przy niej czuwa, boję się, że może jeszcze się coś stać.
Zdałam sobie sprawę, że jestem w szpitalu, ale świadomość cudownego światła i niesamowitej rozmowy z Władcami Karmy nie opuszczała mnie. Myślałam o tym, co widziałam, analizowałam usłyszane słowa, aż wreszcie zasnęłam. Obudziło mnie pytanie:
– Czy pani wie, gdzie jest? – zadał je człowiek w białym fartuchu.
– Tak, jestem w szpitalu.
– A czy wie pani jaki jest dziś dzień?
– Chyba tak, bo przez sen słyszałam rozmowy na temat filmu „Niewolnica Isaura”, a ten film idzie w niedzielę.
Lekarz roześmiał się i powiedział, że teraz będzie już wszystko dobrze, a ja szybko wrócę do zdrowia. I tak rzeczywiście było, lecz przyczyniło się do tego głównie to, co widziałam i słyszałam, gdy byłam po tamtej stronie. Wiele i niewiele musiało się zdarzyć, żebym przeżyła. Czułam i widziałam w tym ingerencję Sił Wyższych, gdyż w przypadki już nie wierzyłam. Mój były mąż i jego partnerka źle się bawili i postanowili wcześniej wrócić do domu. Tak też i zrobili, ale gdyby nie mój pies, nic nie skłoniłoby ich do tego, żeby zajrzeć do mojego pokoju. Dżek piszczał, skamlał, aż wreszcie otworzył od środka drzwi do mojego pokoju, przybiegł do pomieszczenia, w którym był mój mąż ze swoją przyjaciółką i dosłownie szarpał go za co się dało, aż ten wreszcie przyszedł do mnie. Już sam fakt, że pies się tak zachowuje bardzo go zaniepokoił, a kiedy zobaczył, że śpię w swojej najlepszej i w zasadzie jedynej przyzwoitej sukience, wiedział, że coś się stało, do tego zobaczył list pożegnalny zaadresowany do niego, stąd wiedział wszystko. Jego przyjaciółka była lekarzem, więc już na miejscu, zanim przyjechała karetka, próbowała mnie ratować.

ODCINEK 30.

Kiedy wróciłam ze szpitala moja sytuacja nadal była tragiczna, nie miałam pieniędzy w zasadzie na nic. Poszłam do sklepu i kupiłam litr mleka i najtańszą kaszę, bo tylko na to było mnie stać. Ugotowałam z tego sobie, Dżekowi, którym podczas mego pobytu w szpitalu zaopiekowali się dziadkowie i mojej córce kolację i kiedy ją jedliśmy nagle odczułam przypływ dziwnego wzruszenia i dziękczynne słowa popłynęły same. Dziękowałam za moją płowowłosą dziewczynkę i jej uśmiech, Dżekowi, że uratował mi życie i jest najwierniejszym przyjacielem, dziękowałam słońcu za to, że świeciło, bo dzięki niemu wyrosła trawa, dziękowałam trawie, że była soczysta i zielona, bo dzięki temu smakowała krowom, dziękowałam krowom za to, że dzielą się z ludźmi mlekiem, bo dzięki temu mój czworonożny przyjaciel i moja córeczka nie pójdą spać głodni, dziękowałam pracowitym rękom dojarki za to, że wydoiła tę krowę i tym ludziom, którzy o świcie zwożą to mleko do mleczarni i tak wydłużał się łańcuch tych, którzy, choć nie wiedzieli o tym, przyczynili się do mojego szczęścia. Była to najcudowniejsza modlitwa, jaką do tej pory udało mi się wypowiedzieć. I choć teraz mam po tysiąckroć więcej powodów do wdzięczności, to boję się, że bardziej prawdziwie niż wtedy modlić się nigdy w życiu nie będę umiała. Do życia przywróciły mnie nieznane ręce dojarki, mleczarki, kierowcy, ekspedientki w sklepie i wielu innych ludzi, których imion nie znam, ale właśnie w tym miejscu chcę im powiedzieć – dziękuję!
Jak się okazało, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Po moim desperackim czynie mój były mąż się wyprowadził. Zostałam jedyną właścicielką trzypokojowego mieszkania. Co prawda wymógł na mnie zrzeczenie się na okres pięciu lat alimentów na córkę, ale uznałam, że spokój i wolność warte są tej ceny. Zresztą znalazłam sposób na poprawę sytuacji finansowej. Umiałam nieźle robić na drutach, babcia Pasza załatwiła mi na wsi owczą wełnę i zaczęłam masowo wyrabiać ciepłe skarpety i rękawiczki. Nabywców w czasach, gdy w sklepach nic nie było, znalazłam bez trudu wśród koleżanek w pracy. Z czasem zaczęłam też dostawać zamówienia na swetry, a nawet na sukienki. A kiedy przyszła wiosna i skończył się sezon na wyroby z wełny zaczęłam wynajmować się do mycia okien. To była ciężka, ale bardzo dobrze płatna praca. Niestety, pogoda przy tej pracy miała duże znaczenie, a wiosna tego roku nie była najcieplejsza. Skutek był prosty – złapałam paskudne przeziębienie. Prosto z przychodni zaszłam do szkoły, ponieważ musiałam dostarczyć zwolnienie. Korzystając z tego zadzwoniłam do matki, bo w domu jeszcze nie miałam telefonu. Poprosiłam ją, żeby odebrała Martę z przedszkola, bo czułam się fatalnie i miałam 39 stopni gorączki. Poprosiłam też moje uczennice, żeby przyszły wyprowadzić Dżeka, który dobrze znał moich uczniów, lubił ich i nieraz zabierałam go z całą klasą na wycieczki.
Po zorganizowaniu wszystkiego wróciłam do domu i wlazłam pod kołdrę. Pomimo to było mi zimno i miałam okropne dreszcze. Nie wiadomo kiedy zasnęłam. Zbudził mnie Dżek. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła szósta. Przedszkole, do którego chodziła moja córka było czynne właśnie do tej godziny. Wpadłam w panikę. Pomyślałam, że moja matka, choć solennie obiecała, że odbierze małą z przedszkola, jak zwykle nawaliła i moje dziecko nie wie, co się dzieje. Podczas rozmowy telefonicznej tłumaczyłam matce, dlaczego ją proszę o odebranie Marty, mówiłam, że mam zwolnienie, jestem chora i bardzo źle się czuję, ale moja rodzicielka uważała, że tylko ona choruje, a inni nie mają do tego prawa. Byłam wściekła na siebie, że nie poprosiłam sąsiadki albo swoich uczennic o odebranie córki z przedszkola.

ODCINEK 31.

Zwlokłam się z łóżka, a ponieważ cały czas miałam okropne dreszcze i pomimo słonecznej pogody było mi zimno, wyciągnęłam z szafy płaszcz, ubrałam się, wzięłam Dżeka i polazłam do przedszkola. Wszyscy ludzie się za mną oglądali, ponieważ chodzenie w ciepłym płaszczu w czerwcu budziło lekką sensację. W połowie drogi spotkałam idącą od strony przedszkola matkę z Martą, która widząc mnie spytała:
– A ty co tu robisz?
– Idę po Martę.
– Przecież ci obiecałam, że ją odbiorę.
– Ale przedszkole jest czynne do osiemnastej, a jest już pięć po.
– No i byłam o osiemnastej.
Miałam ochotę powiedzieć, że nic by się nie stało, gdyby przyjechała za dziesięć, ale wiedziałam, że dyskusja z matką nie ma sensu, więc w milczeniu doszłyśmy do domu. Tam Marta poszła do swego pokoju, a ja do swego. Wlazłam z powrotem podkołdrę, otulając się po samą brodę. Tak mną trzęsły dreszcze, że nie bardzo dałam radę mówić. Matka usiadła na krześle i powiedziała:
– Mogłabyś mi zrobić herbaty.
Spojrzałam na nią bez słowa. Nie miałam siły mówić i tłumaczyć jej, że nie dam rady, ale jej żądanie usłyszała Marta. Mała w styczniu skończyła siedem lat i była dość samodzielna. Po wakacjach szła już do I klasy. Weszła do mojego pokoju i powiedziała:
– Babciu ja ci zrobię herbaty. Widzisz, że mama się źle czuje. Mamo, tobie też zrobię, dobrze?
– Dziękuję ci kochanie – odpowiedziałam.
W tym czasie Dżeki, który nie przepadał za moją matką, wskoczył na łóżko i położył się w nogach. Zazwyczaj tego nie robił, spał na swoim posłaniu, ale widocznie coś go zaniepokoiło w zachowaniu matki. Nie miałam zamiaru go zganiać. Pies przytulił się do mnie i tak cudownie ogrzewał moje targane dreszczami ciało. Matka widząc to powiedziała:
– Natychmiast zgoń z łóżka tego psa! Co ludzie powiedzą na to, że ty śpisz z psem!
Rozejrzałam się nie do końca przytomnie po swoim pokoju zastanawiając się o jakich ludzi matce chodzi. W końcu w domu byłyśmy tylko my trzy i Dżeki. Dopiero po chwili zrozumiałam prymitywną i podłą insynuację matki. Nie wytrzymałam i powiedziałam:
– Sama zgoń „zięcia”!
To wystarczyło, by matka się obraziła i wyszła z mieszkania. Nigdy więcej już nie poprosiłam ją o jakąkolwiek pomoc i nauczyłam radzić sobie sama.
Matka nie cierpiała Dżeka. Na samym początku wakacji przyjechała do mnie w odwiedziny, co już samo w sobie było ewenementem, ponieważ nigdy tego nie robiła bez powodu, a tym razem twierdziła, że tak po prostu wpadła nas odwiedzić. Nie wierzyłam w to i jak się wkrótce okazało – miałam rację. Po dziesięciu minutach zdawkowej rozmowy wyszło szydło z worka, kiedy powiedziała:
– Wiem, że jest ci ciężko finansowo, więc postanowiłam tobie i Marcie zafundować dwutygodniowe wczasy nad Balatonem na Węgrzech.
Dosłownie wytrzeszczyłam na matkę oczy. W tamtych czasach wczasy nad Balatonem to było coś ekskluzywnego. Popatrzyłam podejrzliwie na matkę i pomyślałam: „Czego ty chcesz za to?”. Na odpowiedź na to moje wewnętrzne pytanie nie musiałam długo czekać. Moja rodzicielka dobitnie zwerbalizowała czego oczekuje w zamian:
– Mój warunek jest jeden – oddasz Dżeka do schroniska.
Zaczęłam się serdecznie śmiać, a mój pies przyszedł do mnie i położył mi głowę na kolanach. Absurdalność tego pomysłu była tak wielka, że nawet nie byłam w stanie się rozzłościć.


ODCINEK 32.


Kiedy w końcu się wyśmiałam i wycałowałam kochaną główkę Dżekusia, odpowiedziałam:
– Tak, a kiedy ty się zestarzejesz ciebie oddam do domu starców.
– Jak możesz tak mówić?! – oburzyła się matka.
– Tak samo jak ty. Jeśli oczekujesz, że oddam swego najlepszego przyjaciela do schroniska, to oczekuj, że to samo zrobię kiedyś tobie.
– Czyli nie oddasz go? – spytała zdziwiona.
– Dziwię się matko, że w ogóle przyszedł ci do głowy taki pomysł. W ogóle mnie nie znasz. Ja nie sprzedaję przyjaciół za wczasy nad Balatonem, bo to, co dostaję od Dżeka nie ma ceny.
– Głupia jesteś – podsumowała matka.
– Może i głupia, matko, ale wolę być głupia niż podła. Wolę mieć miłość Dżeka i wakacje w Białymstoku na Dziesięcinach niż zdradzić przyjaciela za wczasy nad Balatonem. Nie tak mnie twoi rodzice i dziadkowie wychowali.
I tak spędzaliśmy wakacje w mieście. Marta pojechała na dwutygodniowe kolonie, a ja i Dżeki spacerowaliśmy bez końca. Osiedle Dziesięciny leży na skraju miasta i mieliśmy blisko do lasu, gdzie codziennie byliśmy na spacerze, ale chodziliśmy też po mieście, jeździliśmy do centrum i wędrowaliśmy po Parku Branickich, dużym kompleksie wokół Podlaskiego Wersalu, pałacu, jaki Jan Klemens Branicki rozbudował i upiększył dla swojej żony Izabeli z Poniatowskich, siostry ostatniego króla Polski. Dżek był bardzo grzecznym psem, dlatego spokojnie mogłam czasami usiąść w kawiarnianym ogródku i wypić kawę czy zjeść lody. Mój piesek umiał się zachować w każdej sytuacji i nigdy nie sprawiał kłopotu. Któregoś popołudnia usiadłam z nim w ogródku kawiarni Chwileczka naprzeciwko zabytkowego Ratusza na Rynku Kościuszki. Zamówiłam sobie kawę i delektowałam się urodą letniego popołudnia, gdy nagle usłyszałam:
– Alla! To ty?!
Podnosiłam wzrok i zobaczyłam Jarka, kolegę z ogólniaka. Uśmiechnęłam się i powiedziałam:
– Cześć! Tak to ja.
Zaczęła się zwykła przy takich spotkaniach po latach rozmowa – co słychać, jak się żyje i tak dalej. Powiedziałam Jarkowi, że jestem rozwódką z dzieckiem, na co on stwierdził:
– To może wrócisz do pisania.
I zaczęliśmy wspominać dawne czasy, kiedy chodziliśmy do PAX-u i prezentowaliśmy tam swoją twórczość, mówiliśmy o Białostockiej Jesieni Poezji, o konkursach literackich, w których braliśmy udział. W końcu Jarek powiedział:
– Muszę poznać cię z Jackiem. Kończył nasz ogólniak, a teraz studiuje na medycynie. Bardzo ciekawy chłopak.
– No to zapraszam was na kawę.
Umówiliśmy się na następny dzień. Podałam Jarkowi adres i wróciłam z Dżekiem do domu.
Tak zaczął się nowy okres w moim życiu. Wkrótce wokół mnie pojawiło się wiele nowych osób, zaczęłam prowadzić intensywne życie towarzyskie, a przede wszystkim wróciłam do pisania. Jarek przedstawił mi nie tylko Jacka, ale i wielu innych swoich kolegów. Największe wrażenie wśród nich wywarł Andrzej – wysoki, przystojny, a przede wszystkim bardzo inteligentny i oczytany chłopak. Podobał mi się wyjątkowo, ale był ode mnie ponad 4 lata młodszy i w dodatku zaręczony. Powiedziałam sobie „Trudno. Nie dla mnie on” i przyjęłam awanse innego kolegi Jarka – Tomka. Była między nami niesamowita chemia, ale dość szybko zdałam sobie sprawę, że łączy nas jedynie więź fizyczna. Owszem, był wspaniałym kochankiem, ale byłam dostatecznie mądra, by rozumieć, że nawet największa namiętność z czasem przygasa i tylko na niej budować stałego związku nie można. W dodatku wszystko stało się jasne, kiedy któregoś dnia Tomek powiedział pewnym siebie głosem:
– Ty bardziej kochasz swojego Dżeka, niż mnie. Wybieraj – albo on, albo ja.
Popatrzyłam na niego, uśmiechnęłam się i bez słowa wstałam.
– Dokąd idziesz? – spytał zirytowany.
– Po twoje walizki. Żeby było szybciej, pomogę ci się spakować – odpowiedziałam.
– Żartujesz?!
– Nie – odpowiedziałam. – Dałeś mi wybór i wybrałam.
– Psa!?!
– Jak widzisz – stwierdziłam zbierając jego rzeczy do walizki.

ODCINEK 33.

I tak skończył się mój namiętny romans. Postanowiłam swoich nowych znajomych traktować wyłącznie jak kolegów. Marta co drugi weekend spędzała u ojca, a ja korzystając z tego chodziłam do teatru, na różne imprezy, a przede wszystkim organizowałam u siebie spotkania brydżowe. Podstawy tej gry znałam ze studiów, ale chłopaki z medycyny grali bardzo dobrze, chodzili na turnieje i byłam daleko w tyle z nimi. Postanowili mnie jednak douczyć, a że i ja tego bardzo chciałam, więc zawzięcie się uczyłam i wkrótce szło mi całkiem nieźle. Bardzo polubiłam brydżowe maratony, jakie się odbywały u mnie w domu. Z moich kolegów najlepiej w brydża grał przystojny Andrzej i często u mnie bywał. Zauważyłam, że coś się z nim dziwnego dzieje – był coraz bardziej smutny, wręcz ponury, ale nie pytałam go o nic, szanując jego prywatność.
Któregoś sobotniego wieczoru, kiedy pozostali uczestnicy brydżowego spotkania zbierali się do domu, Andrzej spytał:
– Czy mogę zostać i chwilę z tobą porozmawiać?
– Oczywiście – odpowiedziałam.
Tego wieczoru usłyszałam długą opowieść w zasadzie o przegranym życiu, o tym, że Andrzej kończy studia, ale nie chce być lekarzem, a na moje pytanie:
– Dlaczego?
Odpowiedział krótko:
– Nie chcę oszukiwać ludzi, że jestem w stanie im pomóc.
O związku, w którym jest, a który trwa siłą rozpędu, a nie siłą uczuć, o samotności i uczuciu beznadziei, a kiedy Andrzej powiedział:
– Ożenię się z Jolą, będziemy mieli dzieci, a ja będę ją zdradzał z jakąś pielęgniarką.
Nie wytrzymałam i wypaliłam:
– To twoje życie i możesz je zmarnować i przeżyć tak, jak mówisz, a możesz zrobić z nim coś fajnego i pożytecznego.
– A co ja mogę zrobić? – smętnie spytał Andrzej.
– Możesz być sobą i żyć tak, jak chcesz – oznajmiłam i na tym skończyła się nasza rozmowa.
Wkrótce skończył się rok szkolny i akademicki. Moi koledzy z medycyny odebrali dyplomy i rozjechali się do domów. Było mi trochę smutno, bo wiedziałam, że będzie mi brakować ich towarzystwa, gdyż większość z nich podjęła pracę w swoich rodzinnych stronach, ale wiedziałam, że los przyniesie mi coś nowego i byłam gotowa to przyjąć. Oczywiście do głowy mi nie przyszło, jaki scenariusz pisze życie…
W środku lipca Marta pojechała na kolonie i zostałam tylko z Dżekiem. Mieliśmy masę czasu dla siebie, chodziliśmy na długie spacery, a przede wszystkim buszowaliśmy po łące, z którą do dziś graniczy ulica Jarzębinowa. Dzięki memu przyjacielowi zawierałam nowe znajomości z psiarzami, którzy także chodzili na tę łąkę na spacer ze swoimi psami. Moja matka jakby się pogodziła z tym, że mam psa, że jestem samotną rozwódką z dzieckiem i przestała się wtrącać w moje życie. Widocznie doszła do wniosku, że jestem niereformowalna i jej interwencje są całkowicie nieskuteczne. Dla mnie było znacznie bardziej istotne to, że dziadkowie mnie rozumieli i wspierali zarówno moralnie, jak i materialne.
Któregoś wakacyjnego popołudnia dość niespodziewanie, bo nikogo nie oczekiwałam, rozległ się dzwonek do drzwi. „Kto to może być?” – pomyślałam i poszłam otworzyć. Ku memu zdumieniu na progu stał Andrzej.
– Czy mogę wejść? – spytał.
– Oczywiście, proszę – zachęciłam go gestem do wejścia do środka.


ODCINEK 34.



Chłopak sięgnął za siebie i podniósł sporych rozmiarów walizkę. Postawił ją w korytarzu i wszedł do pokoju. Poprosiłam go żeby usiadł, a sama poszłam zrobić herbatę. Siedzieliśmy w milczeniu przez dłuższy czas. Ja o nic nie pytałam, czekałam aż Andrzej sam się przełamie i powie o co chodzi. W końcu Andrzej się odezwał:

– Wiem, że należą ci się wyjaśnienia, ale nie wiem, jak ci ich udzielić.

– Niczego nie musisz mi wyjaśniać, nie jestem ani twoją żoną, ani narzeczoną, żebyś mi się tłumaczył.

– Ale użyczasz mi dachu nad głową i czuję, że powinienem powiedzieć ci co się dzieje.

– Więc mów.

– Zerwałem z Jolką na miesiąc przed ślubem. Rodzice się wściekli i wyrzucili mnie z domu.

– Przejdzie im. Daj im trochę czasu, otrząsną się i wybaczą. A ja sądzę, że zrobiłeś dobrze. Mi kiedyś na taki czyn zabrakło odwagi i skończyło się to rozwodem.

– Ale to nie wszystko.

– A co jeszcze?

– Matka załatwiła mi pracę w szpitalu w Makowie Mazowieckim, ale ja odmówiłem jej podjęcia i w ogóle powiedziałem, że nie będę lekarzem i chyba to przelało czarę. Ojciec wyrzucił mnie za drzwi i powiedział, żebym nie wracał do domu dopóki nie zmądrzeję.

– No to faktycznie, pojechałeś po całości. I co zamierzasz dalej?

– Nie wiem. Właśnie dlatego chcę u ciebie troszkę pomieszkać, żeby to wszystko przemyśleć i podjąć decyzję co dalej.

Na tym skończyła się rozmowa. Mijały dni, a Andrzej ciągle nie podejmował żadnej decyzji. W końcu po dwóch tygodniach wróciłam do rozmowy.

– I jak? Podjąłeś jakieś decyzje?

Andrzej tylko wzruszył ramionami. Dość mocno mnie to zirytowało. W końcu to, że mieszka u mnie za darmo, to nie był jakiś wielki uszczerbek. I tak nie miałam zamiaru wynajmować tego pokoju komuś obcemu, ale że karmię go za swoje ciężko zarobione pieniądze, to wcale mi się nie podobało, więc powiedziałam:

– Andrzej, musisz podjąć jakieś decyzje. Mieszkania tutaj ci nie żałuję, ale nie stać mnie na to, żeby cię dalej żywić.

– No tak, rozumiem.

– Powinieneś zacząć szukać jakiejś pracy.

– Ale gdzie?

– Jeśli nie chcesz być lekarzem, to schowaj dumę do kieszeni i szukaj pracy dla kogoś po maturze, w jakimś biurze na przykład albo idź na budowę jako prosty robotnik.

Andrzej spojrzał na nią spode łba i burknął:

– No tak to też nie chcę.

– Jak?

– Na budowie.

W tym momencie przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Na początku lat 90-tych ubiegłego wieku w każdym mieście i miasteczku jak grzyby po deszczu rosły bazary i rynki. Ludzie handlowali sprzedając różności ze stolików turystycznych i polowych łóżek, a kto był obrotniejszy to otwierał tak zwane „szczęki”. Poderwałam się, złapałam Andrzeja za rękę i powiedziałam:

– Chodź, idziemy na ryneczek na Gajową.

– Po co? – spytał lekko zszokowany.

– Zapytać czy nie ma szczęk do wynajęcia.


ODCINEK 35.

Ku mojej radości były. Od razu zapłaciłam za wynajem mego „przedmiotu pożądania” za miesiąc i dostaliśmy klucze do dwóch potężnych kłódek. Całkiem zadowolona wróciłam do domu. Tam Andrzej mnie spytał:
– Ale czym będziemy handlować?
No tak, jak zawsze najpierw coś zrobiłam, a potem myślałam. Chwilę się zastanowiłam i oznajmiłam:
– Kosmetykami i artykułami sezonowymi. Na przykład w sierpniu będziemy sprzedawać to, co jest potrzebne dzieciom do szkoły. W końcu się na tym znam. Pod koniec października pohandlujemy zniczami i tak dalej.
– Ale ja nie mam pieniędzy, żeby kupić towar.
– Nie szkodzi – odpowiedziałam. – Na razie będziesz moim pracownikiem. Na początku na pewno finansowo trochę pomogą mi dziadkowie, a poza tym w wielu hurtowniach można brać towar na przedłużony termin płatności, czyli bierzesz produkty, sprzedajesz je i potem płacisz.

Rozdział 2. Ralf


I tak zostaliśmy z Andrzejem przedsiębiorcami. Handlowaliśmy kosmetykami, chemią gospodarczą, a przez cały sierpień i początek września sprzedawaliśmy zeszyty, długopisy, wycinanki, plastelinę i całe mnóstwo innych rzeczy potrzebnych do szkoły. Były wakacje, więc również mogłam poświęcić temu sporo czasu. Bardzo często w szczękach towarzystwa dotrzymywał nam Dżeki. Handel szedł nieźle, bo nikt na całym ryneczku nie wpadł na pomysł sprzedawania artykułów szkolnych, a poza tym moi uczniowie chętnie zaopatrywali się u mnie. Na tyle dobrze, że na początki września kupiliśmy samochód. No powiedźmy, że środek transportu, a była to „pośmiertna zemsta Stalina”, czyli auto marki Zaporożec. To cudo miało 12 lat, ale jeździło, a na coś lepszego nie było nas stać.
Ogólnie wszystko szło dobrze, choć zdarzały się dziwne sytuacje. Pewnego dnia przyszła do mnie koleżanka ze szkoły i ogromnie zbulwersowana powiedziała:
– Jak ty możesz czymś takim się zajmować?
Rozejrzałam się wokół siebie nie bardzo wiedząc o co jej chodzi i odpowiedziałam:
– Nie bardzo rozumiem.
– Jak możesz handlować i to tu, na ryneczku.
– Ewo – odpowiedziałam. – Wychowano mnie w szacunku do każdej pracy i w tym, co robię, nie widzę nic złego. Złem jest kraść i oszukiwać, a sprzedawać kupiony legalnie do dalszej odsprzedaży towar, to normalna i czasami dość ciężka praca. Nie przeszkadzało ci jak kupowałaś u mnie robione na drutach skarpetki, a to ci przeszkadza?
– Ale skarpetki jak sprzedawałaś to nikt nie widział, a tu wszyscy widzą, jak sprzedajesz.
– Aha, czyli nie chodzi ci o rodzaj pracy, a o to że jacyś wszyscy widzą, że ją wykonuję. To ci powiem jedno – tamta praca była nieuczciwa, bo nielegalna, ze sprzedaży skarpetek nie odprowadzałam podatku. Tu płacę podatki, a ty dzięki temu dostaniesz pensję, bo właśnie z podatków takich drobnych przedsiębiorców jak ja budżetówka dostaje wypłatę.
I na tym skończyłam rozmowę.
Wspólna praca i mieszkanie coraz bardziej zbliżała nas do siebie z Andrzejem. Nigdy nie połączyło nas płomienne uczucie czy porywająca namiętność. Budowaliśmy naszą wieź w oparciu o wzajemne zrozumienie, szacunek i przyjaźń. Trochę to trwało, bo dopiero przed Świętami Bożego Narodzenia podjęliśmy decyzję, że jesteśmy nie tylko wspólnikami w interesach, ale i partnerami w życiu prywatnym.
Handlowanie w szczękach zimą nie należało do przyjemności. Marzliśmy niesamowicie, dlatego w miarę możliwości starałam się zmieniać Andrzeja, na ile mi powalała praca w szkole. Często się zdarzało, że na sankach wieźliśmy do domu część towaru, który pozostawiony mógł zamarznąć, na przykład szampony czy odżywki do włosów. Ogólnie jednak byliśmy zadowoleni, bo sytuacja finansowa zaczynała się stabilizować.

ODCINEK 36.

Którejś soboty na początku lutego siedziałam w szczękach i obserwowałam przechodzących ludzi. Andrzej poszedł do domu nieco się ogrzać, ale zaraz miał wrócić i mnie zmienić. Nagle zobaczyłam coś nieziemskiego – naprzeciwko robiła zakupy kobieta z … przepięknym pręgowanym dogiem, z sunią. Gapiłam się na nią w bezgranicznym zachwycie. Nawet nie zauważyłam, że przyszedł Andrzej, który zaniepokojony moim dziwnym zachowaniem spytał:
– Co ci jest?
– Zobacz – szepnęłam wskazując wzrokiem obiekt mego podziwu. – Widzisz?
Andrzej popatrzył w tą stronę, gdzie był skierowany mój wzrok i aż jęknął:
– O matko! Tygrys!
– To pręgowany dog niemiecki, fakt niegdyś nazywany tygrysim. Poza tym to dziewczynka – objaśniłam głosem pełnym zachwytu.
Zobaczyłam, że kobieta, która miała na smyczy to cudo, zapłaciła i zaczęła zbierać zakupy. Nie wytrzymałam i powiedziałam do Andrzeja:
– Pilnuj interesu, pójdę, może uda mi się dotknąć do tej piękności.
– Nie boisz się? – spytał.
– Nie, no coś ty. Przecież nie rzucę się na psa znienacka. Najpierw spytam, czy można – wyjaśniłam.
Podeszłam do kobiety z boku, z drugiej niż pies strony, żeby się nie zaniepokoił i najgrzeczniej jak umiałam odezwałam się:
– Dzień dobry pani. Bardzo przepraszam, ale po prostu nie wytrzymałam i musiałam podejść, żeby powiedzieć, że ma pani przepiękną sunię.
Kobieta spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
– Podoba się pani moja Saba? – spytała.
– Podoba? Jestem nią zachwycona. Jest przecudna, przepiękna, wspaniała. Pierwszy raz na żywo widzę pręgowanego doga niemieckiego – brakowało mi słów, by wyrazić swój zachwyt.
Właścicielka Saby uśmiechnęła się i powiedziała:
– Widzę, że trafiłam na miłośniczkę rasy.
– O tak, kocham dogi niemieckie, choć mnie na takiego psa nie stać. Mam tylko kundelka ze schroniska. A ile Saba ma lat?
– W styczniu skończyła trzy lata i czekamy na cieczkę, żeby ją pokryć. Tak więc proszę myśleć, może jednak zdecyduje się pani na szczeniaczka. A przy okazji – mam na imię Halina i mieszkam niedaleko stąd, na ulicy Dziesięciny.
Ja również się przedstawiłam i spytałam:
– Saba ma trzy lata, pani tak blisko mieszka, ale czemuś nigdy wcześniej was nie widziałam?
– Bo ja w zasadzie nie zabieram Saby na zakupy, to nie jest dobre dla psa. Ale dziś moja dziewczynka bardzo się napierała, żeby pójść ze mną, sama nie wiem czemu, to bardzo grzeczny i ułożony pies.
Pomyślałam: „Chciałaś iść skarbie, żebym mogła cię zobaczyć, prawda?”, a na głos powiedziałam:
– Czy mogę jej dotknąć, czy jej to nie zdenerwuje?
– Proszę ją spytać? – odpowiedziała z uśmiechem pani Halina.
Powoli przeszłam na drugą stronę i stanęłam obok potężnego zwierzęcia. Robiłam tak, jak uczył mnie pradziadek Filip – żadnych gwałtownych ruchów, żadnego wyciągania rąk. Ukucnęłam obok Saby i cicho ją spytałam:
– Mogę cię dotknąć Sabusiu?

ODCINEK 37.

Pies spojrzał na mnie i … podniósł piękny łeb wyraźnie pokazując, gdzie chce być pogłaskany. Zaczęłam ją delikatnie drapać po szyi i głaskać po klatce piersiowej jednocześnie cały czas mówiąc:
– Jesteś cudowna, piękna, wspaniała. Po prostu cudo! Tak się cieszę, że mogę cię dotykać.
Saba zbliżyła się do mnie i położyła swój piękny łeb na moim ramieniu, a mnie zalała fala najczystszej rozkoszy i radości. Byłam w raju…
Pani Halina w milczeniu i z uśmiechem przyglądała się tej scenie, a w końcu powiedziała:
– To co, namówię panią na szczeniaczka.
– Pani Halino, mnie namawiać nie trzeba. Ale jestem realistką – nie stać mnie na kupno takiego psa.
– Dobry miot będzie – dodała. – Na krycie jedziemy aż za Łódź, ojcem dzieci Sabci będzie bardzo utytułowany dog.
– To tym bardziej nie będzie mnie stać – odpowiedziałam ze smutkiem w głosie i sercu.
Pożegnałam się z Sabą i jej właścicielką i wróciłam do swoich szczęk, skąd całą scenę obserwował Andrzej. Jeszcze przez chwilę mogłam podziwiać Sabę jak dostojnie szła obok swojej opiekunki, a kiedy zniknęła mi z oczu powiedziałam do Andrzeja:
– Kup mi takiego psa. Zrezygnuję na dziesięć lat z wszelkich prezentów – urodzinowych, imieninowych, świątecznych i wszelkich innych, tylko kup mi takiego psa!
Andrzej uśmiechnął się i spytał:
– A ty jej się nie bałaś?
– Andrzeju! Respekt trzeba mieć przed każdym zwierzęciem. Ale jeśli postępujesz delikatnie i uważnie, jeśli szanujesz dane zwierzę i jego osobistą przestrzeń, to ono nie ma powodu robić ci krzywdy.
Od tego czasu pani Halina dość często przychodziła z Sabą na ryneczek, bardziej do nas, towarzysko niż na zakupy. Byłam na bieżąco poinformowana o wszystkich sprawach ślicznej pręguski – o tym, kiedy zaczęła się cieczka, o wyprawie za Łódź na krycie, o ciąży, widziałam zdjęcie doga, który został partnerem suni i było mi coraz trudniej. Tak bardzo chciałam mieć dzieciaczka Saby i wiedziałam, że jest to nie możliwe. Nie chodziło nawet o utrzymanie psa, bo z tym bym sobie poradziła, ale o jednorazową kwotę jaką trzeba było wydać na zakup szczeniaka. Może gdybym wiedziała wcześniej, to bym zebrała pieniądze, ale na to potrzebowałam kilku albo i kilkunastu miesięcy, a nie paru tygodni. A tu wszystko toczyło się błyskawicznie i 21 kwietnia 1992 roku Saba urodziła … 11 szczeniąt.
Pani Halina dopiero po dwóch tygodniach pojawiła się na ryneczku i opowiedziała o tym co się dzieje:
– Nie mogłam przychodzić, bo nie chciałam zostawiać Sabci samej. Jest cudowną mamą, ale opieka nad taką gromadką nie prosta sprawa. Szczeniaczki już zaczęły otwierać oczka. Są fantastyczne! Większość jest pręgowana jak mama. Niestety jedno szczenię nie przeżyło.
– Czyli jest dziesiątka? – upewniłam się.
– Cicho – powiedziała pani Halina kładąc palec na ustach.
Nie miałam pojęcia o co jej chodzi, więc kiedy powiedziała do mnie:
– Możemy odejść na bok i chwilę porozmawiać?
Z zaciekaniem poszłam za nią w ustronne miejsce aż za sklep.
– Pani Allu – bardzo oficjalnie zaczęła pani Halina. – Na początku poproszę panią o całkowitą dyskrecję i zachowanie tylko dla siebie tego, co powiem.
– Oczywiście pani Halino. To, co pani powie zostanie między nami – zapewniłam solennie coraz bardziej zaintrygowana.
– Otóż, pani Allu – Związek Kynologiczny wydaje rodowody* tylko sześciu szczeniętom, pozostałe uważając za niegodne życia. A Sabcia ma dziesięć szczeniaków…
* Taki przepis w Polsce obowiązywał do końca lat dziewięćdziesiątych.

ODCINEK 38.

Zaskoczona spytałam:
– A co się dzieje, jak jest właśnie więcej szczeniąt?
– Według przepisów usypia się je.
– O Boże! – jęknęłam.
– No właśnie, a ja nie będę w stanie zabić dzieci Saby i dlatego szukam zaufanych ludzi, którzy chcą mieć doga, a rodowód dla nich jest mniej ważny i wtedy oczywiście cena za takie szczenię będzie symboliczna. Po prostu zwrot kosztów utrzymania i szczepień, ale…
– Ale?
– Takie szczenię trzeba będzie zabrać zanim przyjdzie komisja na odbiór miotu, a ta zazwyczaj przychodzi, kiedy maluchy mają około 6 tygodni, no jak się postaram, to przeciągnę to o dwa-trzy dni.
Serce zaczęło bić mi jak szalone. Na wszelki wypadek spytałam:
– Ile pani chce za takie szczenię?
Pani Halina wymieniła naprawdę symboliczną sumę, na którą z pewnością mogłam sobie pozwolić. Spełnienie marzenia mego życia było w zasięgu ręki. Musiałam tylko uzgodnić to z Andrzejem.
– Pani Halino – powiedziałam – muszę to uzgodnić z Andrzejem. Na psa muszą zgodzić się wszyscy, którzy będą z nim mieszkać. Na szczęście córy nie muszę o to pytać, bo wiem, że będzie zachwycona. Jutro dam pani wiążącą odpowiedź.
– I słusznie pani Allu. Jutro przyjdę po odpowiedź.
Wróciłam do Andrzeja, który obsługiwał jakąś klientkę. Kiedy skończył, zapytał:
– Czego chciała pani Halina?
– Żebyśmy kupili szczeniaczka Saby.
– Przecież nas na to nie stać – odpowiedział Andrzej.
– A gdyby było nas stać? – spytałam. – Chciałbyś mieć takiego psa jak Saba?
– Bo ja wiem? Owszem, dogi są piękne, ale to ogromne psy i drogie w utrzymaniu.
– Ale ty wiesz, że dog niemiecki to marzenie mego życia, niczego bardziej nie pragnę niż opiekować się takim pięknym stworzeniem.
Andrzej popatrzył na mnie podejrzliwie spode łba i mruknął:
– Wietrzę tu jakiś podstęp.
Z natury jestem osobą prostolinijną i nie znoszę manipulacji, lawirowania i tak zwanych babskich metod, więc powtórzyłam wprost rozmowę z panią Haliną i na koniec powiedziałam:
– Marzę o tym, żebyśmy wzięli tego szczeniaczka. Wydaje mi się, że sam los nam sprzyja, bo dostaniemy go w zasadzie za darmo, ale jeśli ty powiesz „nie”, odmówię. Gdybym była sama, wzięłabym go natychmiast, ale jesteśmy razem i ty musisz też chcieć tego psa.
– A co z Dżekiem? – spytał Andrzej.
– Jak to „co z Dżekiem”? Nie będziemy pierwszymi ludźmi na świecie, którzy mają dwa psy.
Patrzyłam na swego życiowego partnera z nadzieją w oczach i lękiem w sercu. On zapewne do dziś nie wie, że wówczas rozstrzygał się też jego los, bo postanowiłam, że jeśli powie „nie”, to rozstanę się z nim, a doga i tak wezmę. Czy Andrzej to wyczuł, czy z innych pobudek, ale powiedział:
– Dobrze, zgadzam się. Skoro to ciebie uszczęśliwi – weźmy to twoje psie cudo.
Rzuciłam się memu facetowi na szyję z okrzykiem:
– Dziękuję ci! Bardzo ci dziękuję! Uczyniłeś mnie bezgranicznie szczęśliwą istotą.
Andrzej uśmiechnął się i powiedział:
– Niewiele trzeba ci do szczęścia.
Biedny! Nie wiedział, że wydał na siebie wyrok – dożywocie z dogami.

ODCINEK 39.

Nie czekałam do następnego dnia i od razu zadzwoniłam do pani Haliny.
– Pani Halinko, bierzemy szczeniaczka – oznajmiłam w słuchawkę z nieopisaną radością.
– Bardzo się cieszę. Może chce pani zobaczyć dzieci Saby? – spytała.
– Oczywiście – zapewniłam z entuzjazmem.
– To zapraszam w niedzielę. Maluchy akurat skończą trzy tygodnie. Wybierze pani sobie swojego własnego doga.
Umówiłyśmy się na dziesiątą rano. Nie posiadałam się ze szczęścia. Tego, co wówczas czułam nie da się opisać w żaden sposób. Miałam wrażenie, że dopiero teraz moje życie nabierze sensu.
Tym razem było całkiem inaczej niż przy Dżeku, bo rozpoczęły się wielkie przygotowania. Najpierw posłanko. W 92 roku jeszcze nie było takiego wyboru psich legowisk. W zasadzie nie było żadnego, więc zrobiłam je domowym sposobem – stara kołdra obciągnięta poszewką, a na to specjalnie kupiony nowy kocyk. Pojawiła się też nowa miseczka i stanowisko do karmienia. Umieściłam je w kuchni, ale dostatecznie daleko od Dżekowego miejsca, żeby psy sobie nie przeszkadzały przy jedzeniu. Ich stanowiska rozdzielała lodówka. Dżeki miał swoją miseczkę na stołeczku, a dla dożka przygotowałam na razie miejsce na podłodze. Na razie nie kupiłam obróżki, bo nie wiedziałam jak duża będzie potrzebna.
W sobotę po pracy poszliśmy na długi spacer z Dżekiem. Był początek maja i pogoda jak marzenie. Powędrowaliśmy na łąki, gdzie Dżeki mógł pobiegać swobodnie spuszczony ze smyczy. Rozpierała mnie radość. Świat wydawał mi się wyjątkowo piękny i harmonijny. Po prostu delektowałam się życiem. Z zadumy wyrwało mnie pytanie Andrzeja:
– Słuchaj, a jak ten maluch będzie miał na imię?
W tym momencie uzmysłowiłam sobie, że faktycznie nie wybraliśmy imienia. Psy z rodowodem dostają niejako z nadania imię, ale w naszym przypadku sami mogliśmy je wybrać. Zaczęłam się zastanawiać i nieoczekiwanie dla mnie samej przypomniała mi się scena z mego dzieciństwa, jak pełna podobnej radości niosę na rękach szczeniaczka kupionego na rynku. Opowiedziałam Andrzejowi historię małego Ralfa, to, jak matka kazała mi go oddać, kończąc ją słowami:
– Dlatego chcę, żeby nasz dożek nazywał się Ralf.
Andrzej spojrzał na mnie, objął ramieniem i powiedział:
– To piękne imię Allu. Hej! Dżeki, będziesz miał młodszego braciszka Ralfa.
Następnego dnia na wizytę u pani Haliny, Saby i szczeniaczków szykowałam się bardziej niż na jakąkolwiek randkę w swoim życiu. Miałam przygotowane maskotki dla maluchów, uplecione przez siebie ze szmatek szarpaki i kupione psie smakołyki. Choć do domu Saby miałam 15 minut, to wyruszyłam wcześniej, żeby się tylko nie spóźnić. Logicznym więc było, że przyszłam za wcześnie. Usiadłam na ławeczce przed blokiem i czekałam aż będzie równo dziesiąta. Dokładnie o tej porze zadzwoniłam do drzwi, za którymi rozległo się basowe:
– Hau, hau!
To Saba sygnalizowała moje przybycie. Po chwili otworzyły się drzwi i pani Halina zaprosiła mnie do środka. Tam przywitała mnie Saba i cała dumna poprowadziła nas do pokoju, gdzie był kojec ze szczeniętami. Widok trzytygodniowych dożków był nieziemski. Nie mogłam oderwać od nich oczu. A było na co popatrzeć. Dziesiątka cudownych szczeniąt, siedem pręgowanych i trzy żółte, zajmowały prawie cały kojec. Część z nich spała, część bawiła się ze sobą. Tylko jeden chłopczyk siedział przy ściance kojca i miałam wrażenie, że patrzył na mnie. „To mój” – pomyślałam. Saba podeszła do dzieci, popatrzyła na nie, a potem spojrzała na mnie, jakby pytała:
– Ładne mam dzieci, prawda?
– Masz przepiękne dzieci Sabciu – odpowiedziałam jej głosem pełnym zachwytu.
Suka, widocznie zadowolona z mojej odpowiedzi, lekko ziewnęła i położyła się obok kojca na swoim posłaniu.
– Jeśli pani chce, to wypuszczę szczeniaczki z kojca – zaproponowała pani Halina.
Oczywiście, że chciałam i po chwili dziesiątka maluchów rozpełzła się po całym pokoju. Było na co popatrzeć! Małe były grubiutkie i miały jeszcze krótkie łapki i w ogóle były nieproporcjonalne. Dopiero potem się dowiedziałam, że doże szczenięta w ogóle rosną nieproporcjonalnie, jakby ich części ciała rozwijały się etapami. Kiedy maluchy turlały się po dywanie przypominały tłuściutkie sznycelki tylko z łapkami i ogonkiem.

ODCINEK 40.

Najbardziej ciekawskim okazał się ten dożek, który na początku przyglądał mi się z kojca. Maj w tamtym roku był ciepły, więc na wizytę przyszłam w sandałkach z odsłoniętymi bosymi palcami. I właśnie moje palce go zainteresowały. Podszedł do mojej stopy, dotknął jej noskiem, a potem… wbił w duży palec ząbki. Mocno wbił, aż zabolało. Spytałam panią Halinę:
– Czy mogę go wziąć na ręce?
– Proszę bardzo – odpowiedziała i dodała – ale dla pani wybrałam inne szczenię.
Ostrożnie stanęła między pełzającymi szczeniętami i podniosła z ziemi jedno z nich – ślicznego chłopczyka o bardzo jasnym tle sierści, iście biszkoptowym i delikatnych pręgach.
– Jest bardzo ładny, na pewno ładniejszy do tego, którego pani trzyma na kolanach.
Spojrzałam na jednego i drugiego i poczułam, że tamtego nie chcę, że mój dog siedzi u mnie na kolanach, nawet jeśli jest brzydszy, choć to określenie wydało mi się absurdalne w stosunku do tego cudownego stworzonka.
– Pani Halino – powiedziałam proszącym tonem. – A czy ja mogę wziąć tego, który jest u mnie na kolanach? Przecież on mnie sam wybrał, przyszedł do mnie, wbił mi ząbki w palec i, proszę zobaczyć, teraz smacznie sobie śpi. Tamten, tym bardziej, że jak pani mówi, ładniejszy, na pewno znajdzie chętnego.
Pani Halina się uśmiechnęła.
– Dobrze pani Allu, chciałam wybrać dla pani najładniejszego i najbardziej podobnego do Saby. Tamten chłopczyk, którego trzyma pani na kolanach jest bardzo ciemny i tło sierści jest brązowe, a powinno być żółte i ma bardzo dużo pręg, ale jeśli to on przypadł pani do serca – zgoda, jest pani.
– Dziękuję pani Halino – odpowiedziałam z ogromnym wzruszeniem w głosie. Oto siedziałam w zaczarowanym jak dla mnie miejscu, w towarzystwie suni doga i jej dziesięciorga dzieci. Miałam 33 lata i spełniało się marzenie mego życia – na kolanach trzymałam swego własnego ukochanego, upragnionego, cudownego doga! Delikatnie, żeby nie zbudzić śpiącego na moich kolanach malucha sięgnęłam do stojącej obok torebki i wyciągnęłam portmonetkę, a z niej przygotowaną, uzgodnioną wcześniej sumę. Wyjęte banknoty podałam pani Halinie ze słowami:
– Proszę, tyle, na ile się umówiłyśmy, chyba, że coś się zmieniło.
– Nic się nie zmieniło, ale zapłaci pani przy odbiorze.
– Pani Halino, dla mnie to nie robi różnicy, kiedy zapłacę, a pani ma teraz mnóstwo wydatków, przecież Saba nie jest w stanie wykarmić dziesiątki szczeniaków, musi jej pani pomagać, trzeba szczeniaczki szczepić, odrobaczać, a to wszystko kosztuje. Ja wiem, że to niewielkie pieniądze, ale może właśnie teraz pani się przydadzą.
Kobieta sięgnęła po wyciągnięte w jej stronę pieniądze i wzięła je.
– Dziękuję pani. Naprawdę nie powinnam ich teraz brać, ale rzeczywiści trochę tych wydatków teraz jest. Ma pani rację, muszę dokarmiać maluchy, bo Sabcia i tak jest wymęczona i ciążą, i karmieniem, i opieką nad nimi. A tu muszę pani powiedzieć, że akurat ten chłopczyk, którego pani wybrała jest największym żarłokiem. Zawsze pierwszy do sutka mamy i do miseczki z mięskiem.
– On ma na imię Ralf – powiedziałam – na takie zdecydowaliśmy się z Andrzejem. I bardzo się cieszę, że moje maleństwo lubi jeść.
Porozmawiałyśmy jeszcze chwilę i choć bardzo mi się nie chciało wychodzić od pani Haliny, bo miałam wrażenie, że jestem w raju, to jednak rozumiałam, że ma ona pracy pełne ręce, a ja jej tylko zabieram czas. Pożegnałam się więc. Na odchodne pani Halina powiedziała:
– Tylko pani jest świadoma, że będzie musiała zabrać Ralfa najpóźniej kiedy skończy 6 tygodni, a może nawet dzień czy dwa wcześniej?
– Tak, oczywiście – odpowiedziałam myśląc, że i tak czekanie jeszcze przez 3 tygodnie będzie dla mnie prawdziwą torturą.

ODCINEK 41.


– To jak tylko dowiem się, kiedy będzie przegląd hodowlany, dzwonię do pani.
– Będę niecierpliwie czekać – zapewniłam.
– Tylko pani Allu, to może być tak, że ja dzwonię, a pani tego samego dnia musi przyjść i zabrać psiaka.
– Nie ma problemu. My już jesteśmy przygotowani na nowego domownika. Na Ralfa już czeka posłanko, miseczki, nie ma tylko obróżki, bo nie wiedziałam jak dużą mam mu kupić. Teraz już wiem.
– O nie pani Allu, niech się pani nie sugeruje jego dzisiejszą wielkością. On teraz waży 3 kg, a jak pani po niego przyjdzie będzie ważył co najmniej dwa razy tyle.
Ponieważ na początku lat dziewięćdziesiątych lecznice w naszym mieście zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu, więc na koniec spytałam:
– Jaka lecznica opiekuje się Sabą i szczeniaczkami?
– Doktor Rudobielska. Ona ma największe doświadczenie z dogami, leczy też psy pana Szutkiewicza.
– To super się składa, bo naszym Dżekiem również zajmuje się pani Maria.
Pożegnałam się i wyszłam odprowadzona przez Sabę. W drzwiach nachyliłam się nad nią i szepnęłam jej prosto do ucha: „Daję ci przenajświętsze słowo honoru, że zaopiekuję się twoim synkiem najlepiej jak tylko można. I bardzo ci dziękuję za niego. Będę jego drugą mamą, bo pierwszą jesteś ty śliczna”.
Zaczęło się czekanie i odliczanie dni. Z jednej strony chciałam, żeby Ralf był jak najdłużej z mamą i rodzeństwem, bo wiedziałam jak jest to ważne dla prawidłowego rozwoju psa, a z drugiej tak bardzo chciałam mieć go już w domu, wtulić nos w mięciutkie futerko i wchłaniać ten wyjątkowy zapach dożego szczenięcia, zapach nie do opisania, bo tak pięknie jak małe dożki nie pachnie nic na świecie.
W końcu 25 maja rano rozległ się dzwonek telefonu. Od razu wiedziałam, że to pani Halina. Natychmiast podniosłam słuchawkę:
– Słucham
– Pani Allu. Jeszcze dziś trzeba odebrać Ralfa. Jutro mam przegląd hodowlany.
– Dobrze pani Halino. Dziś mam lekcje do 14.30. Czy o 15 pani pasuje?
– Pasuje. To czekam na panią o 15. Do zobaczenia.
– Do widzenia.
Rozpromieniona odwróciłam się do Andrzeja. Nie musiałam nic mówić. Po wyrazie mojej twarzy sam się domyślił i powiedział:
– Idziesz dziś po Ralfa.
Szczęście dosłownie mnie zalewało. Byłam tak rozemocjonowana, że nie dałam rady mówić, więc tylko energicznie pokiwałam głową. Andrzej widząc mój stan życzliwie doradził:
– Uspokój się trochę, bo jak w takim stanie przyjdziesz, to go wystraszysz.
– Masz rację, już się biorę w garść. Ale ty wiesz, że to ze szczęścia.
– Wiem – z uśmiechem odpowiedział Andrzej.
To był najdłuższy dzień pracy w moim życiu, choć miałam tylko 5 lekcji. Nie mogłam się opanować i nawet uczniowie zauważyli, że jestem dziwnie roztargniona. Miałam wtedy pewną bardzo fajną klasę – VIB. Kapitalne, mądre, wrażliwe i mocno „zapsione” dzieciaki. Większość uczniów z tej klasy miała zwierzęta w domu, a te co nie miały – marzyły o tym. Na pierwszej ławce siedziała Ania, która niczym ja kiedyś marzyła o własnym piesku, to ona zdobyła się na odwagę i kiedy zadałam dzieciom ćwiczenia do wykonania, a sama tęsknym wzrokiem patrzyłam w okno, spytała:
– Proszę pani, czy coś się stało?
Odwróciłam się od okna w stronę klasy i spytałam:
– Czemu pytasz Aniu?
– Bo jakoś tak inaczej się pani zachowuje – grzecznie odpowiedziała.

ODCINEK 42.

– Aniu – nachyliłam się w stronę dziewczynki i szepnęłam – od razu po lekcjach idę po mego wymarzonego szczeniaczka doga i nie będę ukrywać, że nie mogę się odczekać.
– Ale pani fajnie – ucieszyło się dziecko. – Gratuluję i bardzo się cieszę. Mam nadzieję, że i ja namówię rodziców na psa.
W końcu nadszedł kres mojej męczarni, a dzwonek oznajmiający zakończenie ostatniej lekcji wydał mi się najsłodszą muzyką. Chyba pierwszy raz w życiu zerwałam się szybciej niż moi uczniowie. Błyskawicznie zamknęłam klasę, odniosłam dziennik i wypadłam ze szkoły. Dzień był dość chłodny, więc ubrana byłam w ciepły sweter, a ze sobą miałam różowy kocyk, jaki mi został z czasów, kiedy moja córka była niemowlęciem. Ze szkoły miałam jeszcze bliżej do pani Haliny niż z domu, więc na miejscu znów znalazłam się przed czasem. Kiedy przyszłam do 15 brakowało jeszcze cały kwadrans, ale tym razem nie znalazłam w sobie dość siły, żeby czekać i nie bacząc na konwenanse od razu zadzwoniłam do drzwi. Pani Halina otworzyła je z uśmiechem i słowami:
– Widzę, że bardzo się pani nie cierpliwi.
– Przepraszam pani Halino, ale nie dałam rady dłużej czekać. Przyszłam od razu jak tylko mogłam. Pewnie jestem pierwsza? – spytałam, wiedząc, że oprócz Ralfa pani Halina przed przeglądem oddaje jeszcze trójkę szczeniąt.
– A nie – śmiejąc się odpowiedziała – już jeden pan odebrał swego szczeniaczka. Wybrał tego chłopczyka, którego chciałam dać pani.
– A pozostałe dwa? – spytałam zaniepokojona losem „nadliczbowych” dożków.
– Proszę się nie niepokoić. Oba zostaną dzisiaj zabrane. Po dziewczynkę przyjeżdżają ludzie aż z Suwałk, a zaraz po pani przychodzi kobieta po jeszcze jednego chłopca.
– Bardzo się cieszę, że wszystkie maluchy będą miały domy. A te rodowodowe?
– Z tym mam trochę gorzej, bo zarezerwowane są tylko dwa. No ale tu nie ma pośpiechu, a i dla Sabci lepiej, że nie wszystkie dzieci na raz ją opuszczą. Ale proszę do środka, nie wiem czemu stoimy tu w progu.
Weszłam do pokoju i … oniemiałam. Do głowy mi nie przyszło, że doże szczenię może w ciągu niespełna 3 tygodni tak urosnąć! Cała dziewiątka siedziała w kojcu jak pod sznurek i były olbrzymie, a mój Ralf był z nich największy.
– O Boże! Ależ one są duże! – nie mogłam się powstrzymać od zachwytu.
– Tak to jest z dożymi szczeniaczkami. Rosną w oczach. Dlatego trzeba nosić je na rękach, póki się da, bo długo to nie potrwa – odpowiedziała pani Halina i dodała – a pani Ralf jest z nich największy i choć nie mają jeszcze pełnych sześciu tygodni waży osiem i pół kilograma.
Stałam w niemym zachwycie chcąc nasycić oczy i serce widokiem ślicznych, zadbanych, uroczych szczeniąt. Starałam się całą sobą chłonąć ten wyjątkowy dla mnie moment – spełnienie mego największego marzenia. Ja wiem, że może nie było ono jakieś specjalne, ludzie marzą o wielkich rzeczach – o sławie, o karierze, o bogactwie, o podróżach, o samochodach czy brylantach, ale ja właśnie marzyłam o tym, o takiej chwili śniłam i właśnie spełniało się to, czego pragnęłam najbardziej. Pani Halina widząc moją minę zaproponowała:
– A może chce pani chwilę się z nimi pobawić?
Podniosłam na nią wzrok i proszącym tonem powiedziałam:
– Mogę?
Właścicielka tego raju podniosła jedną ściankę kojca i po pokoju rozbiegły wszystkie szczenięta. Usiadłam na środku i po chwili wszystkie były na mnie. Wdrapywały się po nogach, właziły na podołek, próbowały dosięgnąć twarzy. To był raj! Doznałam pełnej ekstazy! Po chwili podeszła też do mnie Saba i trąciła nosem, jakby akceptując moje zbliżenie się z jej dziećmi. Czas się dla mnie zatrzymał i naprawdę dopiero po kilkunastu minutach zdałam sobie sprawę, że nie mogę tak spędzić całego życia, szczególnie że niedługo miała przyjść kolejna osoba po szczeniaczka. Podniosłam się więc delikatnie i powiedziałam:
– Dziękuję pani Halino. To było dla mnie niesamowite przeżycie. Muszę się jednak zbierać. Andrzej na pewno niecierpliwie czeka na nas, a do pani zaraz przyjadą kolejni ludzie.

ODCINEK 43.

Nachyliłam się nad Sabą i raz jeszcze zapewniłam ją, że będę z całych sił starać się być najlepszą mamą dla jej synka, po czym wyciągnęłam z torebki kocyk i… zdałam sobie sprawę, że jest on zdecydowanie za mały na Ralfa. Pani Halina widząc moją minę zaczęła się śmiać.
– A uprzedzałam panią, że one bardzo szybko rosną – powiedziała i dodała – pożyczę pani swój.
– O nie pani Halino. Jestem przesądna, nie chcę od pani brać czegokolwiek, co będzie trzeba zwrócić.
Mówiąc to zdjęłam z siebie swój obszerny sweter, a pani Halina podała mi Ralfa. Otuliłam nim swojego szczeniaczka, podziękowałam, pożegnałam się i wymaszerowałam ze swoim szczęściem w ramionach. Psiak nie był zaniepokojony tym, co się dzieje. Najpierw z uwagą obserwował świat, a potem zainteresował się moją brodą i próbował ją podgryzać. Niosłam go na rękach do samego domu, bo nie byłam pewna, czy ma dostateczną odporność i nie chciałam go narażać na jakiekolwiek choroby zakaźne. Dlatego nawet na chwilę nie postawiłam go na ziemi. Okazało się to słuszne, bo termin kolejnego szczepienia wypadał dopiero w następnego dnia.
Przepełniało mnie uczucie szczęścia i wielkiej miłości do tego cudownego stworzenia, które niosłam na rękach. Ktoś pomyśli sobie, że to przesada i niepotrzebna egzaltacja, że przecież mam córkę, partnera życiowego, matkę i to ich powinnam tak kochać. Nie będę oszukiwać i nic na to nie poradzę, ale w tamtym momencie i do dnia dzisiejszego najbardziej kocham dogi. Byłam już dostatecznie doświadczona życiowo, żeby wiedzieć, że dzieci nie rodzi się dla siebie, ale dla świata. I tak się też stało – Marta w wieku 19 lat wyjechała na studia do Warszawy i tam ułożyła sobie życie, a dla matki zwyczajnie nie ma czasu. Partner życiowy? Nikt nie da gwarancji, że faktycznie jest na życie. Jako rozwódka dobrze o tym wiedziałam. O matce to już w ogóle pisać nie będę. Tak więc miłość swego życia właśnie trzymałam w ramionach. Moje szczęście, moje cudo, moje wszystko!
Kiedy przyszłam do domu czekali tam na nas wszyscy domownicy – Andrzej, Marta i Dżeki. Weszłam z Ralfem do pokoju i posadziłam go na wersalce, żeby mój Dżekuś mógł go obwąchać, co też się stało. Starszy pies uważnie i dokładnie obwęszył malucha, popatrzył na mnie, jak mi się wydało, z aprobatą i … zamaszyście liznął Ralfa. Dżeki był bardzo towarzyskim i kontaktowym psem, więc liczyłam, że szybko zaakceptuje nowego towarzysza, ale gdzieś tam w głębi duszy odrobina niepokoju była, więc kiedy to zobaczyłam, jeszcze bardziej się ucieszyłam. Dopiero po tym przywitaniu pozwoliłam Ralfowi zejść na podłogę. Psiak ruszył na zwiedzanie domu. Zrobił śliczną kałużę na środku dywanu, zwiedził korytarz i zatrzymał się w kuchni bezbłędnie odnajdując miejsce, gdzie stała jego miseczka. Nałożyłam mu do niej mielonego mięska, które zjadł z apetytem. I Ralfa, i każde następne doże szczenię do ukończenia czwartego miesiąca życia karmiłam pięć razy dziennie zapewniając jak najbardziej urozmaicone posiłki. Choć już była dostępna sucha karma, ja nie byłam jej zwolenniczką. Sama wolałam widzieć, co jem i psu wolałam też wiedzieć, co daję. Najedzony i syty wrażeń Ralfi był zmęczony i senny, więc wzięłam go na ręce i zaniosłam na posłanko, gdzie słodko zasnął.
Do wizyty w lecznicy i uzupełnienia szczepień wołałam go nie wynosić na dwór, więc „toaletę” przygotowałam mu na balkonie, a było nią kilka warstw gazet i co dwie godziny wynosiłam malucha na posikanie. Kiedy poszłam z Dżekiem na spacer i on, i ja wyjątkowo chętnie wracaliśmy do domu. Z prawdziwą przyjemnością wszyscy obserwowaliśmy wędrówki malucha po mieszkaniu. Był taki uroczy i wszystkiego miał za dużo – skóry, która w wałeczkach zbierała mu się na karku, uszu, które omal sięgały mu ziemi. I właśnie te uszy zwróciły uwagę Andrzeja.
– Słuchaj – powiedział – a dogi mają cięte uszy. Będziemy je kopiować Ralfowi?

ODCINEK 44.

– Zwariowałeś! Tobie szybciej obetnę uszy! – krzyczałam zbulwersowana pomysłem. – A co tobie to psie dziecko zrobiło, żeby narażać je na taki ból?!
– Spokojnie – tonował mnie Andrzej – ja tylko spytałem. Wcale mi nie zależy na tym, żeby miał kopiowane uszy.
– Ja myślę – odpowiedziałam nieco udobruchana. I dodałam – jutro rano zawieziesz nas do lecznicy, dobrze?
Jeszcze wtedy nie miałam prawa jazdy i musiałam zdać się na Andrzeja. Zadzwoniłam do pani Haliny powiedzieć, że wszystko jest w porządku i raz jeszcze podziękować za moje aksamitne szczęście.
Dzień był pełen wrażeń, ale nie spodziewałam się, że noc również taka będzie. Tylko ułożyliśmy się spać – my na wersalce, chłopcy na swoich posłaniach i zaczęłam zapadać w słodki niebyt, gdy rozległ się przeraźliwy pisk. Przerażona zerwałam się na nogi i dosłownie skoczyłam do Ralfa.
– Co ci jest maleńki? Co się stało?
Psiak popatrzył na mnie, słodko ziewną, zamknął oczy i … zasnął. Zaczęłam się domyślać o co chodzi, więc posiedziałam przy nim i kiedy wydawało mi się, że już głęboko śpi po cichutku wróciłam do łóżka. Ale kiedy tylko zaczęłam zasypiać, znów rozległ się przeraźliwy pisk i cała sytuacja się powtórzyła. Za trzecim razem Andrzej nie wytrzymał i zaspanym głosem poradził:
– Weź go do łóżka, bo się w ogóle nie wyśpimy.
Osobiście nie miałam nic przeciwko spaniu z psem, ale pamiętałam rady pradziadka, który wielokrotnie powtarzał, że w wychowaniu psa najważniejsza jest konsekwencja i że jeśli psu się raz na coś pozwoli, to oduczyć go tego jest bardzo trudno, więc odpowiedziałam:
– Ale jak mu raz pozwolimy spać w łóżku, to licz się z tym, że tak będzie już zawsze.
– Wszystko mi jedno, ja naprawdę chcę spać.
– Jak tobie jest wszystko jedno, to mi tym bardziej. Tylko nie mów, że cię nie uprzedzałam.
Wzięłam upartego malucha na ręce i zabrałam do łóżka. Ralfi przytulił się do mnie, dwa razy polizał po twarzy, wsunął łepek pod pachę i słodko zasnął, a ja leżałam wsłuchana w jego oddech i bezgranicznie szczęśliwa.
Następnego dnia pojechaliśmy do doktor Rudobielskiej, u której jak zawsze była ogromna kolejka, ale nie mieliśmy wyjścia i czekaliśmy. Kiedy w końcu weszliśmy do gabinetu pani Maria od razu poznała Ralfa i powitała nas słowami:
– O synek Saby. Cieszę się, że trafił do państwa.
Zrobiło się mi miło, a pani doktor zwróciła się do psiaka:
– A kogo my tu mamy?
– Ma na imię Ralf – odpowiedziałam za swego podopiecznego. – Chcemy, żeby go pani doktor obejrzała, sprawdziła czy wszystko w porządku, no i w książeczce jest informacja, że dziś trzeba go szczepić.
Podałam lekarce książeczkę. Pani Maria dokładnie obejrzała psiaka, sprawdziła wszystko i zrobiła mu zastrzyk ze szczepionką, przy czym tak sprawnie, że mały nawet nie pisnął. Wbijając pieczątkę do książeczki spytała:
– Kiedy się umawiamy na kopiowanie uszu?
– Pani doktor, nie będziemy mu ciąć uszu, chyba że jest to z jakichś względów medycznych niezbędne – odpowiedziałam – bo dla mojej fanaberii mój pies cierpieć nie będzie.
Rudobielska spojrzała na mnie z zaciekawieniem.
– Nie będziecie ciąć? Wspaniała decyzja – powiedziała z uśmiechem. – A żadnych wskazań do kopiowania uszu nie ma. To będzie pierwszy dog w Białymstoku z nie ciętymi uszami. Bardzo się cieszę.

Odcinek 45.

– A poza tym? Czy wszystko w porządku z Ralfikiem? – dociekałam.
– Pani Allu! Psiak jest w świetnej kondycji i fizycznej, i psychicznej. Widzę, że bez problemu zniósł rozstanie z matką i rodzeństwem.
– Ale… – czułam, że po takim wstępie coś jest nie tak.
– Nie zeszło mu jedno jądro. Owszem, on jest bardzo młody, dopiero jutro skończy sześć tygodni, jąderko może jeszcze zejść, ale z drugiej strony – mówi się, że wnętry, czyli psy, którym nie zeszły jądra są szczególnie agresywne, a to będzie bardzo duży pies, pani nie ma doświadczenia z tą rasą…
– Co możemy zrobić? – spytałam. – A przede wszystkim jak to wpłynie na jego zdrowie?
– Możemy go operować i sprowadzić jądro na miejsce, ale od razu uprzedzam, że takie operacje nie zawsze się udają. Państwo nie macie go zamiaru rozmnażać, prawda?
– To oczywiste. Ralf nie ma rodowodu i nie może być reproduktorem – odpowiedziałam.
– Więc to, że jest wnętrem jemu w żaden sposób nie będzie przeszkadzać. Co prawda jeśli jadro zostanie w jamie brzusznej może z czasem ulec degeneracji onkologicznej.
Staliśmy z Andrzejem nieco oszołomieni całą sytuacją. Widząc nasze miny pani Maria powiedziała:
– Możecie państwo go zamienić. Pani Halina na pewno się zgodzi.
Mnie aż zatkało na taki pomysł – to był mój dog, moje ukochane psie dziecko. Pierwszy zareagował Andrzej:
– Pani doktor, pewnie pani wie, że wnętrostwo zdarza się też u ludzi, gdzie w takiej sytuacji mogą oni swoje dziecko wymienić?
Spojrzałam na Andrzeja z wdzięcznością. Powiedziałam:
– Pani doktor, Ralf to nasze psie dziecko i jesteśmy z nim na dobre i na złe. Zrobimy wszystko, żeby był zdrowy i szczęśliwy i nigdy nikomu go nie oddamy. A co do agresji, być może wnętry są bardziej agresywne, ale moim zdaniem agresja nie od tego zależy, a od wychowania i sposobu prowadzenia psa.
– Dobrze proszę państwa, więc jak jądro nie zjedzie to co? Będziemy operować?
– Tak pani doktor, jeśli to jest najlepsze dla Ralfa.
– Tak uważam.
– Dobrze, w jakim wieku będzie to możliwe?
– Jak mały skończy 4 miesiące.
– Dziękujemy pani doktor i będziemy w kontakcie.
Wychodząc z lecznicy mieliśmy nie najlepszy nastrój, ale ja dość szybko się otrząsnęłam i kiedy wsiedliśmy do naszego Zaporożca spytałam Andrzeja:
– A u ludzi? Jak to wpływa na jakość życia?
– Jedno jądro zeszło, więc to nie jest tragedia, gorzej byłoby, gdyby oba nie zeszły, a tak prawdopodobnie wszystko będzie w porządku. Mężczyzna z jednym jądrem może nawet normalnie mieć dzieci. Nie wiem, jak z tą agresją.
– Wiemy o takim zagrożeniu i będziemy szczególnie na to zwracać uwagę i tonować wszelkie jej przejawy – odpowiedziałam i do głowy mi nie przyszło, że wychowamy największego na świecie pacyfistę.
Andrzej skinął głową, a Ralf, którego trzymałam na kolanach uniósł się na łapki i polizał mnie po brodzie, jakby tym samym także wyrażając zgodę na takie wychowanie. Przytuliłam go i powiedziałam.
– Czy dwujajeczny, czy jednojajeczny, jesteś najbardziej kochanym dogiem na całym wielkim świecie!
Zaczęło się codzienne życie z dogiem i było dokładnie takie jak sobie wymarzyłam, choć odchowanie dożego szczenięcia nie jest prostą rzeczą – karmienie i dbanie o zbilansowaną dietę, wynoszenie kilkanaście razy dziennie na dwór, żeby tam załatwiał potrzeby fizjologiczne, pilnowanie, żeby niczego na siebie nie ściągnął, ale też żeby nie zniszczył czegoś potrzebnego, spacery, zabawy i wspólne spędzanie czasu. Organizowaliśmy swoje życie z uwzględnieniem potrzeb Ralfa. Przede wszystkim staraliśmy się, żeby psiak jak najmniej czasu spędzał w domu bez nas. Andrzej mógł go zabierać do pracy, więc skwapliwie z tego korzystaliśmy i wkrótce nasz dożek stał się ulubieńcem wielu naszych klientów. Czasami odwiedzała nas pani Halina z Sabą. Patrzyłam na nią i porównywałam ją z malutkim Ralfem nie mogąc uwierzyć, że on też będzie taki ogromny. Pani Halina się ze mnie śmiała i powtarzała:
– Proszę się cieszyć z każdej chwili. Sami zobaczycie jak szybko rosną doże szczeniaczki.

Odcinek 46.

Powiedzieliśmy jej o podejrzeniu wnętrostwa, nie po to, żeby się skarżyć, ale żeby wiedziała, jako że jest to dolegliwość genetyczna i należy ją uwzględniać przy rozrodzie zwierząt.
Pewnego ranka mniej więcej dwa tygodnie po zamieszkaniu u nas Ralfa głaskałam go po główce, a on głośno pisnął. Zaniepokoiłam się i zawołałam Andrzeja. Oboje nachyliliśmy się nad maluchem i uważnie go oglądaliśmy. Skojarzyłam, że psiak pisnął, kiedy dotykałam ucha. Delikatnie je odwinęłam i wszystko stało się jasne. W uchu była ciemna wydzielina o nieprzyjemnym zapachu.
– Chyba zapalenie ucha – powiedział Andrzej.
– Natychmiast jedziemy do lecznicy – zakomenderowałam.
– Przecież ty masz zaraz do pracy.
– Nie szkodzi. W drodze powrotnej zajedziemy do przychodni i załatwię sobie zwolnienie. Przecież nie zostawię chorego dziecka samego.
W lecznicy byliśmy po kwadransie. Jak zawsze była kolejka, ale tym razem nawet nie taka duża, bo po godzinie byliśmy w gabinecie. Diagnoza Andrzeja okazała się niestety trafna. Ralf miał zapalenie ucha. Pani Maria delikatnie je oczyściła, zapuściła kropelki i wypisała antybiotyk w zastrzykach. Zwracając się do Andrzeja, bo wiedziała, że jest on z wykształcenia lekarzem, spytała:
– Będzie pan sam robił zastrzyki?
– Oczywiście – odpowiedziałam nie dopuszczając spytanego do głosu, ale nie chciałam męczyć malucha codziennym przyjeżdżaniem do lecznicy i czekaniem w kolejce.
Doktor skinęła głową i wyjaśniła:
– Zastrzyk robimy podskórnie, o tak – powiedziała pani Maria jednocześnie robiąc iniekcję.
Andrzej skinął głową.
– Daję antybiotyk na siedem dni. Ale jeśli nie będzie lepiej i nadal będzie taka wydzielina o nieprzyjemnym zapachu, to proszę przyjechać pojutrze.
– Oczywiście pani doktor – zapewniłam.
– A może pomyślicie państwo o kopiowaniu uszu, hodowcy twierdzą, że to ogranicza takie schorzenia – zasugerowała lekarka.
– Sama pani doktor mówi, że ogranicza, a nie eliminuje – odpowiedziałam. – Żadnego kopiowania uszu nie będzie. Nie mam zamiaru bez potrzeby narażać mego psa na cierpienie. U ludzi też się zdarza zapalenie ucha, ale nikt z tego powodu ludziom uszu nie obcina.
Pani Maria na te słowa się uśmiechnęła i powiedziała.
– Macie państwo zwyczaj porównywać psa z ludźmi.
– Owszem. Czy to takie dziwne? Ból przecież odczuwamy tak samo, czy nie tak?
– No tak – zgodziła się ze mną weterynarz.
Wróciliśmy do domu po drodze odwiedzając przychodnię, gdzie kolejki nie było i bardzo szybko dostałam się do lekarza. Symulując nagły gwałtowny ból gardła jako nauczycielka od ręki dostałam pięć dni zwolnienia, co mnie w pełni zadowalało. W domu przygotowałam małemu posiłek i bardzo się ucieszyłam, że mimo choroby Ralfik nie stracił apetytu. Sytuacja wydawała się opanowana. Okazało się jednak, że nie całkiem…
Następnego dnia rankiem, korzystając ze zwolnienia, postanowiłam, że dłużej sobie pośpię, szczególnie, że Andrzej sam zadeklarował, że wyspaceruje rano psy, nakarmi je i zrobi małemu zastrzyk. Niestety, nic z tego nie wyszło, bo obudziło mnie dziwne biadolenie. Oszołomiona i nieco przestraszona ostrożnie otworzyłam oczy i zobaczyłam scenkę, po której szybko z powrotem je zamknęłam. Uznałam, że to, co widzę, musi mi się śnić. Sytuacja wyglądała następująco – na tapczanie bez ruchu leżał Dżeki i bardzo podejrzliwie patrzył na to, co się dzieje. Przez duży pokój biegł Ralfik z lekka potykając się o własne łapy, a za nim kroczył Andrzej ze strzykawką w ręku i głośno biadolił:
– Chodź syneczku do mnie, tatuś musi zrobić ci zastrzyk, na chodź, ja wiem, że będzie cię bolało malutki mój, ale ja muszę. Wybacz mi moje biedactwo, no chodź do mnie.

Odcinek 47.


Pomimo zamknięcia oczu biadolenie nie ustawało. „Chyba to jednak nie sen” – pomyślałam i usiadłam na łóżku. Ralfik przebiegał akurat koło mnie, więc go złapałam i przytuliłam. Ale jak Andrzej się zbliżył, mały zaczął drżeć.
– No i co ty mądrego narobiłeś? – spytałam.
– No widzisz, jak on się boi zastrzyku – odpowiedział Andrzej.
Pokiwałam z politowaniem głową.
– Zastrzyku? – spytałam wątpiąco. – On się ciebie boi, a nie zastrzyku. Mały nie ma pojęcia, co to zastrzyk, ale ogromną żałość w twoim głosie rozumie jako zagrożenie.
– To co ja mam zrobić? – bezradnie powiedział Andrzej.
– Podaj mi strzykawkę tak, żeby Ralf nie widział.
Andrzej wykonał moje polecenie. Umiałam robić zastrzyki, nauczyła mnie tego moja pierwsza teściowa, która była pielęgniarką, a zrobienie psu podskórnego zastrzyku w ogóle nie jest problemem. Ralfik siedział u mnie na kolanach tuląc się mocno. Pogłaskałam go i delikatnie wzięłam w jedną rękę fałd skóry na karku, a drugą wbiłam igłę. Po chwili było po wszystkim, a mały nawet się nie zorientował, że zrobiłam mu zastrzyk.
– Teraz podejdź do nas i pogłaszcz go delikatnie, bo mały będzie się bał.
Ralf troszkę mocniej się do mnie przytulił, kiedy Andrzej podszedł do nas, ale kiedy ten zaczął go głaskać i mówić normalnym głosem, odprężył się i po chwili zaczął mu dawać całuski.
Przez kolejne pięć dni robiłam zastrzyki, a Andrzej uważnie to obserwował. Zdecydował się zrobić dopiero ostatni zastrzyk i choć widziałam, że się obawia, przełamał się i całkiem sprawnie wkłuł igłę, gdy ja głaskałam i zagadywałam malucha. I tak Ralf nauczył go robienia dogom zastrzyków.
Czas płynął szybko i Ralf skończył dwa miesiące. Miał super apetyt i ważył 11 kilogramów. Ku mojej ogromnej radości zaczęły się wakacje i mogłam jeszcze więcej czasu spędzać z Ralfem i Dżekiem. Były coraz dłuższe spacery, wesołe zabawy, wspólne poznawanie świata. Socjalizowałam swego dożka, jak umiałam. Do domu często przychodzili goście, żeby mógł poznawać różnych ludzi. Zabierałam go do centrum Białegostoku, chodziliśmy na lody, bywaliśmy w kawiarniach i spacerowaliśmy po Parku Branickich. Życie mnie cieszyło, po prostu.
W połowie lipca Marta pojechała na dwa tygodnie do swego ojca, a my z psiakami postanowiliśmy się udać na odpoczynek nad Jezioro Rajgrodzkie. Nasi znajomi Aneta i Czarek mieli tam domek i nas zaprosili. Ze względu na to, że mieli czteroletnią córeczkę, postanowiliśmy, że my ze swoimi zwierzakami nie zwalimy się im do domku tylko weźmiemy namiot. Zapakowaliśmy naszego Zaporożca prowiantem, psimi miseczkami, kocami i śpiworami i wyruszyliśmy w podróż.
Po dotarciu na miejsce rozbiliśmy się obok domku Anety i Czarka, oczywiście po uzgodnieniu z gospodarzami i zapłaceniu im za ten przywilej. Dopiero po kilku godzinach zorientowałam się, że jest to to samo jezioro, nad którym przed wieloma laty czarny dog uratował mi życie wyciągając tonącą z wody. Aż mi ciarki przeszły po plecach, kiedy zdałam sobie sprawę, że wróciłam w to miejsce z własnym ukochanym dogiem. Gospodarze pamiętali tamto wydarzenie i mnie jako dziecko. Wcale nie byli zaskoczeni tym, że mam psy. Gospodyni nawet powiedziała:
– Zdziwiłabym się gdyby było inaczej. W końcu żyje pani dzięki temu czarnemu olbrzymowi, który wyciągnął panią z wody.



Odcinek 48.

Czas spędzony nad Jeziorem Rajgrodzkim był cudownym odpoczynkiem, choć nie brakowało nam przygód. Zaczęło się już pierwszego wieczoru, kiedy jedliśmy kolację przy ognisku. Przywiozłam z domu upieczonego kurczaka i właśnie on stanowił główne danie naszej kolacji. Nigdy nie dawałam naszym psom długich kości drobiowych, pustych w środku, ponieważ są niebezpieczne ze względu na to, że rozgryzione pękają i mogą pokaleczyć przełyk, ale chrząstkami często raczył się Dżeki i bardzo je lubił. Niestety, przy kolacji okazało się, że ma konkurenta, a był nim Czarek, który uwielbiał obgryzać drobiowe kości. Dżeki usadowił się obok turystycznego stolika i jak na dobrze wychowanego psa, grzecznie czekał, aż dostanie swoją „dolę”. Jakież było jego zdumienie, kiedy zobaczył, że Czarek ze smakiem zajada to, co zwyczajowo należało się jemu. Mina Dżeka była niesamowita, a oczy zrobiły się mu ogromne ze zdumienia. Widząc to nie mogłam ze śmiechu wydusić z siebie słowa. Nawet Czarek się zorientował, że coś jest nie tak i spytał:
– O co chodzi temu psu?
– Zżerasz to, co on zawsze dostaje – dławiąc się ze śmiechu odpowiedziałam.
– Czyli co?
– Chrząstki z kurczaczych kości – wyjaśniłam.
– Ojej – zaczął się sumitować Czarek. – To ja mu dam te kości.
– Nie, nie Czarku, kości mu nie dawaj, bo zaszkodzą, ale jak możesz się podzielić chrząstkami, to Dżeki będzie bardzo zadowolony. On ma po prostu w tej chwili dysonans poznawczy – nigdy nie widział człowieka, który je takie rzeczy.
Czarek uroczyście oddzielił kości od chrząstek i podzielił się z Dżekiem, co tego ostatniego zdecydowanie uszczęśliwiło.
Poranek nad jeziorem był niezwykły. Wstałam bardzo wcześnie, by się nim nacieszyć. Wyszłam z namiotu, a za mną oba moje psy. Było cudnie. Jeszcze cicho i spokojnie. Żadni ludzie nie zakłócali harmonii przyrody. Nasz namiot stało mniej niż sto metrów od linii wody. Podeszłam do brzegu jeziora i zobaczyłam wypływającą zza szuwarów łabędzicę z pisklętami. Aż mi dech w piersiach zaparło z zachwytu. Dżeki usiadł na piasku obok mnie i spokojnie obserwował ptaki, natomiast mały Ralfi postanowił bliżej się zapoznać z tym czymś, co płynęło w naszą stronę i w tym celu wszedł na pomost. Kiedy łabędzica go zobaczyła, cała się nastroszyła i zaczęła syczeć niczym żmija. Dla mnie to było zrozumiałe – broniła swoich małych przed nieznanym jej zagrożeniem. Niestety, Ralfik bardzo się przestraszył i wpadł do wody, zapewne w tym samym miejscu, co niegdyś ja. Natychmiast z Dżekim byliśmy w wodzie i już po chwili wyciągnęłam z niej Ralfa. Boże! Jak on się do mnie tulił! Biegiem wpadłam do namiotu, schwyciłam ręcznik i zaczęłam wycierać malucha. Najbardziej bałam się o jego uszy, więc dokładnie osuszyłam chusteczkami, a potem wsadziłam go śpiwora, żeby się ogrzał. Na szczęście ta przygoda nie miała przykrych konsekwencji, tylko Ralf dość długo nieco się obawiał dużych ptaków.
Nasi gospodarze byli normalnymi rolnikami i między innymi prowadzili hodowlę świń. Akurat wtedy mieli małe prosięta. Któregoś wieczoru wydostały się one na wolność i uciekły na teren naszego obozowiska. Sporo ich było, bo cała dziesiątka. Latały między namiotami, stratowały miejsce na ognisko, zerwały suszące się na linkach od namiotu ręczniki i ogólnie było wesoło, szczególnie, że nasza gospodyni próbowała je zagonić z powrotem na podwórko i latała za nim wymachując rękami i nakazując im powrót do zagrody mało parlamentarnymi słowami. Staliśmy bez ruchu patrząc na to całe pandemonium. Andrzej trzymał Ralfa na rękach, żeby nie dołączył do tego zamieszania, a Dżeki stał grzecznie obok mnie od czasu do czasu spoglądając mi w oczy. Wiedziałam o co mu chodzi. Otóż Dżeki miał niezwykły, wrodzony, bo ja go tego nie uczyłam, bo nawet bym nie umiała, talent do zaganiania wszystkiego, co się rozbiegło. Parę razy miałam okazję widzieć, jak on to robi i zawsze nie mogłam wyjść z podziwu. Tym razem też chciał się zająć zrobieniem porządku, ale jako że był karnym psem, czekał na moje polecenie. W związku z tym spytałam gospodyni:
– Czy mogę pozwolić mojemu psu, żeby zagonił pani prosiaki?

Odcinek 49.

Ta spojrzała na mnie jak na niespełna rozumu i odpowiedziała z dużym powątpiewaniem w głosie:
– Pies zagoni mi prosiaki? Niemożliwe! Ale rób pani co chcesz, bo ja już z sił opadłam.
Popatrzyłam na Dżeka i powiedziałam:
– Dżeki możesz! – to była taka moja specyficzna komenda, która oznaczała, że pies może zrobić to, co mu się bardzo chce.
Dżeki prysnął jak strzała i dosłownie po chwili wszystkie prosięta były na podwórku. Sama nie wiem, jak on to zrobił, ale nie zajęło mu to więcej niż dwie minuty. Byłam cała dumna i oczywiście bardzo chwaliłam mego kochanego spryciarza. Znalazła się też smakowita kość jako nagroda. Jakież było moje zdumienie kiedy po kilku minutach przyszedł do nas gospodarz i to z propozycją:
– Ile pani chce za tego psa? Bardzo by mi się w gospodarstwie przydał taki zmyślny zwierzak.
Nawet się nie rozzłościłam na podejrzenie, że pozbyłabym się swego psa i spokojnie odpowiedziałam:
– Panie gospodarzu, ten pies nie jest na sprzedaż, on jest do kochania. Pan przecież też by nie sprzedał to, co kocha.
Mężczyzna pokiwał głową, ale zrozumiał moją argumentację:
– Szkoda, ale rozumiem panią. Fajny pies – dodał i oglądając się na Dżeka poszedł do domu.
Cudownie się nam odpoczywało, ale towarzystwo zaczęło mnie nieco wykorzystywać – ciągle musiałam coś robić do jedzenia, bo apetyty wszystkim dopisywały. Zaczęłam mieć tego dość i czwartego dnia ogłosiłam strajk:
– Robię wam wszystkim jeszcze po jednej kanapce, a potem niech ktoś inny zajmie się kuchnią.
Co ogłosiwszy odkroiłam tyle kromek chleba, ile nas było, posmarowałam masłem, położyłam wędlinę i pomidorki. Siebie również w tym uwzględniłam. Położyłam kanapki na talerzu, postawiłam na pieńku obok namiotu, głośno oznajmiając:
– Kanapki zrobione, bierzcie.
A sama dosłownie na sekundę poszłam do namiotu. Kiedy wróciłam na talerzu nie było ani jednej kromki chleba. Rozzłościłam się strasznie – „Nie dość, że im przygotowałam jedzenie, to jeszcze zeżerli moją kanapkę” – pomyślałam i głośno dałam wyraz swemu oburzeniu:
– Hej, no wiecie, przesadzacie! Kto zjadł moją kanapkę?
Wszyscy jednogłośnie i z oburzeniem zaprotestowali przeciwko takiej insynuacji. Zgodnie twierdzili, że nikt nie ruszał mego jedzenia. Trochę mnie to zastanowiło. Spojrzałam na Dżeka, ale wiedziałam, że to niemożliwe, żeby on coś ruszył do jedzenia, czego nie dostał. W końcu przez tyle lat nigdy niczego nie ukradł. Pomyślałam: „Ralf? Nie to nie możliwe, żeby trzymiesięczne szczenię ukradło kanapkę”, ale spojrzałam na niego podejrzliwie. Ralfik leżał na kocyku z niewinną miną i ani drgnął. No i właśnie ten bezruch dał mi do myślenia. Podeszłam do psiaka:
– Ralf, otwórz pyś – powiedziałam.
Pies spojrzał na mnie z najbardziej niewinnym wyrazem oczu jaki tylko można sobie wyobrazić.
– Otwieraj! – groźnie nakazałam, a ten zaczął kręcić głową.


Odcinek 50.

Wtedy już byłam pewna, że zlokalizowałam moją kanapkę. Otworzyłam małemu paszczękę, a tam, na języku, leżała moja kanapka, cała, nawet specjalnie nie wymemłana. Wyjęłam ją i na oczach małego złodzieja spokojnie zjadłam. Wyraz jego pysia przeszedł wszelkie wyobrażenie. Całe towarzystwo oglądając tę scenę pokładało się ze śmiechu, na koniec Aneta powiedziała:
– No wiesz, jesteś wyrodna matka, dziecko sobie upolowało posiłek, a tym mu z pyska wydarłaś i sama zjadłaś.
– Taaak? Wyrodna matka jestem? To teraz wszyscy sami sobie będziecie robić jeść – zakomunikowałam obrażona.
Co prawda szybko mi przeszło, bo lubię karmić, szczególnie tych, którzy mają dobre apetyty.
Tydzień nad Jeziorem Rajgrodzkim minął szybko i wracaliśmy do Białegostoku, wypoczęci i pełni wrażeń.
Wszystko dobrze się układało, tylko jedynym zmartwieniem było to, że jednak Ralfowi jąderko nie zeszło. W sierpniu zaczęliśmy się szykować do operacji. Bardzo się bałam narkozy i rezultatu. Doktor Maria uprzedziła mnie, że wynik tego zabiegu nie zawsze jest pozytywny. Mimo to, wystraszona opowieściami o agresywności psów-wnętrów (od tamtej pory już nie wierzę w żadne tego typu opowieści), zdecydowałam się na nią. W tamtych czasach opieka weterynaryjna wyglądała zupełnie inaczej niż dziś. Na pewno nie było takiej aparatury, takich leków, ale opiekun psa mógł być z nim podczas operacji. Nie chciałam zostawić nawet na sekundę swego doga, więc poprosiłam panią Marię:
– Proszę pozwolić mi zostać.
– To pani chce zostać, a nie pan Andrzej? – zdziwiła się Rudobielska.
– Ja pani doktor, Andrzej jest za wrażliwy, on nie może na takie rzeczy patrzeć – stwierdziłam i opowiedziałam, historię robienia zastrzyków.
Pani Maria zaczęła się śmiać jednocześnie przygotowując Ralfa do operacji, którą przeprowadzały we dwie, razem z doktor Ewą. Przez cały czas tuliłam i głaskałam swoje maleńkie szczęście, ale już w trakcie trwania zabiegu zorientowałam się, że coś jest nie tak. W końcu, po ponad godzinie, lekarki się poddały. Zszyły brzuszek Ralfa, a pani Maria powiedziała:
– Niestety pani Allu, nie udało się sprowadzić jądra.
– I co teraz będzie? – spytałam zaniepokojona.
– Będzie żyć z jednym jądrem w brzuchu, bo nie udało się go również usunąć.
– Czym to grozi? – dociekałam.
– W najlepszym – niczym, w najgorszym – zrakowacieniem. Sugeruję jak Ralf dorośnie raz jeszcze go zoperować i usunąć to jądro. Ale zobaczymy, jak to będzie wyglądało kiedy on skończy dwa, a nawet trzy lata. Rozumiem, że nie boicie się państwo tego, że on będzie agresywny, bo to często zdarza się u wnętrów.
Byłam już na to „straszenie” przygotowana, więc odpowiedziałam:
– Agresja owszem dość często występuje u wnętrów, ale całkowitych, u tych psów, u których nie zstąpiły oba jądra i jest to związane z zaburzeniem gospodarki hormonalnej. W przypadku jednostronnego wnętrostwa, jak u Ralfa, wcale nie muszą wystąpić takie zaburzenia, a co za tym idzie, wcale nie musi to wpływać na zwiększenie agresji.
Pani Maria popatrzyła na mnie uważnie i powiedziała:
– A wie pani, że z uwagą i ciekawością będę obserwowała rozwój Ralfa i bardzo prawdopodobne, że ma pani rację.
I oczywiście, że ją miałam. Większego pacyfisty, bardziej opanowanego i łagodnego doga niż Ralf w życiu nie spotkałam.
Poczekaliśmy w lecznicy, aż Ralf zacznie się budzić. Uprzedzeni, że mały może wymiotować i nie mieć apetytu oraz zaopatrzeni w osłonowy antybiotyk wróciliśmy do domu. Przed wyjazdem przygotowałam czyste prześcieradło i podusię, więc mogłam zanieść małego prosto na jego posłanie. Ale on nie chciał na nim leżeć. Wstał i półprzytomny podreptał do kuchni, gdzie stanął nad swoją miską. Fakt to była pora jego karmienia, ale nie spodziewałam się, że będzie chciał jeść, szczególnie, że weterynarz uprzedzała o możliwym braku apetytu. Ale coś takiego się po moim Ralfie nie pokazało. Lekko jeszcze oszołomiony, na miękkich łapkach, zjadł swoją porcję i dopiero wtedy powędrował na posłanie, gdzie spokojnie spał do następnego posiłku.

Odcinek 51.

Ralf w ogóle kochał jeść. Zawsze i niezależnie od okoliczności. I był wyrafinowanym złodziejem żywności. Nie ważne jakiej, grunt, żeby dawało się zjeść. Swój pierwszy spektakularny występ dał w wieku pięciu miesięcy. Rozpoczął się rok szkolny i musiałam wrócić do pracy, Andrzej czasami zabierał Ralfa do szczęk, ale nie zawsze było to możliwe, szczególnie, gdy nie mogłam go wcześnie odebrać. Dlatego zaczęliśmy go zostawiać w domu w towarzystwie Dżeka. W kuchni mieliśmy szafkę stojącą na podłodze, w której trzymaliśmy mąkę, kaszę, cukier i tego typu rzeczy. Któregoś pięknego wrześniowego dnia zastałam po powrocie z pracy następujący widok – w korytarzu, przed wejściem do dużego pokoju leżał zdegustowany Dżek z miną mówiącą: „Ja nie mam z tym nic wspólnego”, a w wewnątrz, centralnie na dywanie leżał Ralf i miał całą głowę i łapy białe. W pierwszej chwili zamarłam ze strachu, ale po sekundzie zobaczyłam obok mego szczęścia rozerwaną torebkę po cukrze. Moje doże szczenię otworzyło szafkę, znalazło w niej kilogram cukru i sobie się nim poczęstowało. Na szczęście dużo nie zjadł. Większość była wbita w dywan i posprzątanie tego było nie lada wyczynem.
Zresztą prawdą jest, że nikt mnie tak nie nauczył dbania o porządek w domu, jak dogi. W wolnych chwilach lubię się odprężyć zajmując się haftem krzyżykowym. Dopóki był sam Dżeki duży wiklinowy koszyk z kolorowymi nićmi stał sobie spokojnie na podręcznym stoliku w pokoju. Oczywiście nie przyszło mi do głowy, że po pojawieniu się w domu Ralfa trzeba to schować w niedostępne dla dożego pysia miejsce. Któregoś dnia kiedy wróciłam z pracy do domu nie mogłam otworzyć drzwi. Przekręciłam klucz w zamku, naciskam na klamkę i nic. Próbuję raz, drugi i nic. W końcu nacisnęłam barkiem i udało mi się zrobić szczelinę. Czuję, że coś od wewnątrz blokuje drzwi. Delikatnie popycham i w końcu robię otwór, przez który udaje mi się przecisnąć do środka. Widok był nieziemski. Do dziś żałuję, że w tamtych czasach nie było smartfonów, żeby zrobić zdjęcie. Całe mieszkanie, dosłownie całe oprócz łazienki, toalety i pokoju Marty, bo tam były zamknięte drzwi, było oplątane jak pajęczyną siecią kolorowych nici. Korytarz, kuchnia, duży pokój, mały pokój. Pod drzwiami wyjściowym leżał Dżek zaplatany w nici w tonacji zielonej i żółtej, a krok dalej – Ralf, ten z kolei był omotany w barwach jaskrawej czerwieni i niebieskiego. Z wrażenia aż musiałam oprzeć się o drzwi. Nie wiedziałam co mam robić, a przede wszystkim jak wejść do środka mieszkania, bo nie było wolnego miejsca, żeby postawić stopę. „Cholera, że też miałam tyle tych nici” – pomyślałam. Na szczęście dałam radę sięgnąć ręką do wieszaka i mogłam odłożyć tam torebkę i reklamówki z zakupami. Po prawej stronie miałam wejście do małego pokoju, wiedziałam, że tam mam nożyczki, ale musiałam zrobić tam aż trzy kroki. Na czworakach, rozgarniając nici, bo nie chciałam po nich deptać, w obawie, że pociągnę i zadam ból psiakom, jakoś dobrałam się do biurka, gdzie były nożyczki i zaczęłam iście herkulesowy trud oczyszczenia mieszkania z nici. Wcale nie zaczęłam od psów, bo bałam się, że jak je uwolnię, to biegając po mieszkaniu jeszcze bardziej wszystko zamotają.
Chłopaki zabawę musiały mieć przednią, bo nici były omotane o każdy mebel, a nawet o wiszące na ścianach kwietniki. Oczyma duszy widziałam, jak podrzucają w górę kłębuszki i łapią je w pysie. Kiedy w końcu zdjęłam z mebli całą przędzę zabrałam się za uwalnianie psów. I jeden, i drugi grzecznie leżał, bo miały całkowicie omotane łapy. Zaczęłam od starszego. Dżeki się nie ruszał i z zawstydzoną miną słuchał moje przemowy:
– Dżeki, no co do głowy przyszło. Mądry, dorosły pies, a tak narozrabiałeś. No nie spodziewałam się tego po tobie.
Mała taką zbolałą minę, że zrobiło mi się go żal i przestałam prawić mu morały. Zresztą, doskonale wiedziałam, że inicjatorem tej przedniej zabawy bez wątpienia był Ralf. Uwolniłam Dżeka i zabrałam się za przecinanie i odmotywanie nici z pręgowanego łobuza. Ralf mając pół roku był już większy i cięższy niż Dżek, a łapy miał niezwykle długie. Mimo to oplątał je całkowicie, ale głowę miał wolną, więc kiedy się nad nim nachyliłam dał mi soczystego całusa.
– Ty rozrabiako – powiedziałam – myślisz, że ci wybaczę za jednego całusa to całe pandemonium?

Odcinek 52

Ralf doskonale zrozumiał moją przemowę i na moją twarz spadło całe mnóstwo mokrych pocałunków, ale ja naprawdę byłam zła i usiłowałam wbić do głowy swemu podopiecznemu informację o niestosowności takiej zabawy.
– Ralfi! Tak nie można się bawić. Zobacz, mogłeś sobie i Dżekowi zrobić krzywdę. To szczęście, że nic się wam nie stało.
Pies zrobił bardzo poważną minę pod tytułem „Masz mamo rację oczywiście”, ale psotność z oczu nie przestała mu wyzierać. Po uwolnieniu „przestępców” z pułapki, w którą sami wpadli odesłałam ich na miejsce. Obaj karnie powędrowali na swoje posłanka, ale Ralf dosłownie po sekundzie wstał i podszedł do mnie z miną wyraźnie mówiącą: „No dobrze, byłem na miejscu, a teraz może w końcu dasz mi jeść. Trochę zgłodniałem przez to leżenie oplatany jak szynka do wędzenia.” Mina była bardzo wymowna. Co było robić, poszłam nakarmić gałgana.
Innym razem sprawa wyglądała dużo niebezpieczniej. W blokach budowanych w latach osiemdziesiątych często kontakty umieszczano nisko nad podłogą. Takie było ich rozmieszczenie u mnie w korytarzu. Jakież było moje przerażenie, kiedy po przyjściu z pracy zobaczyłam wyrwany kontakt leżący na podłodze i sterczące z puszki kable. Wpadłam do pokoju z dzikim krzykiem:
– Ralf, Ralfi!
Byłam pewna, że pies nie żyje porażony prądem. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że gdyby tak było, to jego ciało leżałoby obok wyrwanych ze ściany kabli. Psu nic się nie stało. Spał sobie słodko na swoim posłaniu, a wyrwany ze snu moim krzykiem zrobił minę pod tytułem: „O co ten hałas, spokojnemu psu w tym domu nawet pospać nie dadzą.” A kiedy go zaprowadziłam na miejsce „przestępstwa” zrobił jeszcze bardziej zdziwiony wyraz pyska, jakby chciał powiedzieć: „Ja? Jesteś pewna, że to ja? Ja przecież grzecznie spałem.” Odpowiedziałam mu:
– Ralf! Nie strugaj wariata. Wiem, że to ty. I nie masz pojęcia, ile masz szczęścia, że nic ci się nie stało!
Zaczęłam się głęboko zastanawiać, jak zabezpieczyć kontakt, przed ponownym zainteresowaniem mego doga-elektryka. Zaczęłam wertować całą swoją dość bogatą literaturę poświęconą psom (Internetu jeszcze wtedy nie było) i w jednej pozycji znalazłam radę, by miejsce czy rzecz, którą pies się niepotrzebnie interesuje posypać ostrymi przyprawami. Natychmiast zabrałam się do roboty. Do wewnątrz kontaktu nasypałam soli, pieprzu, chili i mielonej czuszki. Następnie połączyłam kabelki, założyłam obudowę, sprawdziłam czy kontakt działa (a musiał działać, bo kontakty w naszym mieszkaniu były połączone szeregowo i jakby nie działał nie byłoby prądu w pokoju Marty oraz w łazience i toalecie) i dodatkowo jeszcze posmarowałam tymi przyprawami całość z zewnątrz.
Oczywiście opowiedziałam Andrzejowi o wyczynie Ralfa, kiedy ten wrócił z pracy.
– O Matko Boska! Dobrze, że nic mu się nie stało – jęknął Andrzej. – Myślisz, że te przyprawy go zniechęcą do interesowania się kontaktem?
– No tak piszą w mądrej książce. Zresztą, to jest tak ostre, że żadne normalne stworzenie tego do pyska nie weźmie – zapewniłam.
Jakże się myliłam. Następnego dnia po powrocie z pracy zastałam wyrwaną ze ściany obudowę kontaktu, wyciągnięte druty, wylizane przyprawy i… całkowicie pustą ogromną miskę z wodą, którą zawsze napełniałam przed wyjściem. Ralfi przywitał mnie w radosnych podskokach i zaprowadził do tejże właśnie miski z miną: „Nie dbasz o mnie. Wody nie ma, a pić mi się chce.” Co było robić – nalałam mu wody, wypił całą michę i poprosił o jeszcze.
Nie miałam innego wyjścia – kiedy Andrzej wrócił z pracy zajęliśmy się kontaktem. Połączyłam kabelki, a kontakt zamurowaliśmy na zawsze. Na szczęście innymi Ralf się nie zainteresował, ale na wszelki wypadek tak poustawialiśmy meble, żeby nie łatwo było się do nich dostać..

Odcinek 53.

Nasze sprawy układały się dobrze. Handel na ryneczku może nie był szczytem marzeń o karierze zawodowej, ale przynosił niezły dochód. Na tyle znaczący, że stać nas było na kupienie własnych szczęk i rozszerzanie oferowanego asortymentu.
Bardzo mnie cieszyła przyjaźń chłopaków. Zdawałam sobie sprawę, że kiedy Ralf dorośnie może być różnie, ale na razie Dżeki był wielkim autorytetem dla podrastającego doga. Ich wspólne zabawy i dokazywania to było to, co najbardziej lubiłam obserwować. Co prawda czasami Ralf przesadzał, szczególnie, kiedy Dżeki chciał odpocząć i w spokoju poleżeć. Zdarzały się zabawne scenki – oto starszy pies drzemie sobie spokojnie na wersalce, a młodszy usiłuje go sprowokować do zabawy, ale się mu to nie udaje. Co więc robi pomysłowy Ralf? Podkrada się cichutko i łapie Dżeka za ogon. Ten otwiera jedno oko, patrzy groźnie, ale się nie rusza. „Aha obudził się, ale nie pomogło” – myśli sobie Ralf i ponawia akcję. Tym razem Dżek wyraźnie burczy „Przestań gówniarzu, daj mi spokój”. Nie zniechęcony takim dictum Ralf jeszcze raz łapie starszego psa za ogon i dość mocno go ciągnie. Tym razem Dżek ma dosyć i z groźnym bulgotem zeskakuje z wersalki i goni młodego. Ralf w ciemię bity nie jest. Ucieka ile sił w łapach prosto do mnie z miną, która jasno mówi: „Mamo! Ratuj mnie biednego. Ten potwór Dżeki chce mnie zjeść!” i nie bacząc na swoje ponad 50 kilogramów półrocznego doga ładuje mi się na kolana. Na szczęście Dżeki jest usatysfakcjonowany odgonieniem dokuczliwego smarkacza i wraca na wersalkę dokończyć drzemkę, a moje doże szczęście schodzi z kolan.
Poznawanie świata przez pryzmat dożych oczu to przeżycie niezwykłe. Wszystko jest inne, ciekawsze i bogatsze niż nasze ludzkie spojrzenie. Wszystko jest odkryciem na miarę Ameryki. A już na pewno czymś takim jest śnieg dla dożego podrostka. Kiedy Ralf miał siedem miesięcy spadł pierwszy w jego życiu śnieg. Mój Boże, co to było za przeżycie. Dobrze, że stało się to w niedzielę, bo inaczej spóźniłabym się do pracy. To wąchanie białego puchu, to delikatne stawianie łap, jakby w obawie, że się coś stanie, że to białe zniknie, to łapanie w powietrzu padających płatków. Tego nie da się opisać, to po prostu trzeba przeżyć. I te miny Dżeka obserwującego zachowanie Ralfa. W końcu Dżek to stary wyjadacz, nie jedną zimę przeżył, więc miał prawo z lekkim politowaniem patrzeć na szaleństwa Młodego, a jego mina wyraźnie mówiła: „Ale z ciebie smarkacz, to białe to śnieg i jak będziesz łapał go do pyska, to ci się w nim roztopi i język ci zmarznie.”
Opady śniegu w tamtym roku były obfite i mogliśmy się bawić w rzucanie śnieżek. Dżeki umiał je znajdywać i przynosić mi i Ralf wkrótce się też tego nauczył, choć czasami się zdarzało, że zanim ją do mnie dostarczył, niewiele z niej zostawało. Zachęcona jego ochotą do współpracy ze mną postanowiłam nauczyć go paru rzeczy. Pierwszą było noszenie zakupów. Dziś sama nie wiem, jak go tego nauczyłam, ale bardzo szybko załapał, że chcę, żeby niósł w pysku koszyk. Szliśmy na ryneczek, albo do kiosku, w każdym bądź razie tam, gdzie nie trzeba było psa zostawiać samego pod sklepem, robiłam zakupy, a Ralfi dzielnie dzierżył w psyku wiklinowy koszyk, do którego wkładałam to, co kupiłam. Nie powiem, robiło to spore wrażenie. Niestety, również prowokowało nieodmiennie to samo pytanie:
– A potem on to odda?
Na początku odpowiadałam uprzejmie, że tak, odda, ale po paru tygodniach i około pięćsetnego takiego samego pytania, zaczęłam odpowiadać
– A gdzie tam odda, ale czasami nam coś zostawi.


Odcinek 54.

Po gazety do kiosku (bo wtedy tam się kupowało gazety) chodziliśmy bez koszyka. Po prostu zwijałam je w rulonik, Ralf brał go do pysia i cały dumny maszerował do domu.
Mój synuś rósł i mając osiem miesięcy ważył 62 kilogramy. Był też bardzo wysoki, co było widać podczas spotkań z jego mamą, bo już w tym wieku był od niej zdecydowanie wyższy. Ciekawe było też obserwowanie relacji między Sabą a jej synem. Do pół roku myślę, że rozpoznawała w nim swoje dziecko, ale później traktowała go zdecydowanie jak obcego psa. Owszem, bawiła się z nim, ale bez specjalnego entuzjazmu.
Ostrzeżenia o agresji wnętrów okazały się bujdą na resorach. Ralfi był wyjątkowo łagodnym psem, przyjaźnie nastawionym do całego świata. Jakby w ogóle nie wiedział, że jest coś takiego jak agresja. Powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że jest duży, więc jak spotykał małego pieska, a szczególnie szczeniaczka, to kładł się na ziemi i pozwalał, żeby małe stworzonko mogło bezpiecznie się z nim zapoznać. Zimą w ogóle mi się to nie podobało, bo jak tylko Ralf widział jakiegoś małego pieska to jak długi wykładał się w śniegu i nie sposób go było podnieść, bo się zapierał łapami. Większość psiarzy na naszym osiedlu go znała, więc albo szybko podchodzili, wiedząc, że się denerwuję leżeniem mego pupila na śniegu, albo omijali dużym łukiem.
Ralfi i Dżeki mieli fantastycznych przyjaciół, z którymi cudownie bawili się na łąkach po drugiej stronie ulicy Jarzębinowej. Była wśród nich urocza pręgowana bokserka Sara, owczarek niemiecki Tim, doberman Piko i nowofundlandka Aza. Kiedy ta szóstka ganiała w kopnym śniegu wyglądało to jakby nad naszymi łąkami przechodziła najprawdziwsza syberyjska zamieć. My, opiekunowie, nawet nie wchodziliśmy głębiej, staliśmy na skraju, obserwowaliśmy nasze psiaki i wymienialiśmy doświadczenia i opowieści z życia z psami. A potem nasze psiaki wracały do nas, wybiegane, zmęczone i szczęśliwe, z roześmianymi od ucha do ucha pysiami. To był piękny czas i wydawało mi się, że moje szczęście będzie trwać i trwać. Zapomniałam, że nie można prowokować losu, że człowiek robi plany, a złe licho tylko ręce zaciera…
W grudniu Ralf skończył osiem miesięcy. Trochę się martwiłam, że ciągle z niego jest taki szczeniak, wielki i masywny, ale ciaputek niesamowity. Nawet jeszcze nie podnosił łapy do sikania, kiedy Dżeki zaczął to robić mają pół roku. Aż pojechałam z nim do lecznicy, budząc w niej powszechną wesołość, bo na pytanie doktor Marii:
– Czy coś się stało?
Odpowiedziałam:
– Chyba nie pani doktor, tylko Ralf jeszcze nie podnosi łapy do sikania…
Na co lekarka zaczęła się serdecznie śmiać i dopiero po chwili odpowiedziała:
– Pani Allu, dog ma prawo do roku, a nawet do 14 miesięcy sikać jak szczenię. A swoją drogą, jest pani pierwszą osobą w mojej karierze, która w takiej sprawie zwraca się do mnie.
– Pani doktor, przy piątym dogu tak robić nie będę, a przy okazji, skoro już jestem, może doradzi nam pani jakieś suplementy czy witaminy. On tak szybko rośnie…
– A jak go pani karmi?
– Karmimy go jeszcze cztery razy dziennie. Rano dostaje suchą karmę, bo tak nam najwygodniej, przed pracą nie mamy czasu na nic innego, na obiad dostaje surowe mięso, wołowinę, albo drób, bo wyczytałam, że dla dogów wieprzowina nie jest wskazana, na podwieczorek dostaje mleczny posiłek – biały ser i serek homogenizowany wymieszany ze śmietaną i mlekiem, a na kolację gotowane podroby z ryżem i warzywami.
– No to nic dziwnego, że on jest taki wielki – odezwał się mąż pani Marii, który akurat był w lecznicy. – Chętnie będę się u pani stołował.
– Zapraszam – uśmiechnęłam się, bo zrobiło mi się bardzo miło. – Ale może jakieś witaminy warto mu przynajmniej teraz, zimą, podawać.
– Owszem, myślę, że warto – odpowiedziała pani doktor i sięgnęła do szafy z lekami podając mi opakowanie witamin – właśnie mam takie niemieckie, moim zdaniem bardzo dobre, choć drogie.
– Fantastycznie pani doktor, tylko jak je podawać?
– No fakt, na długo to pani one nie wystarczą, bo podaje się jedną tabletkę na 10  kilogramów wagi, a w opakowaniu jest ich 100 sztuk, czyli dla Ralfa trzeba siedem dziennie.
– Czyli to wystarczy tylko na 14 dni. To poproszę od razu dwa opakowania. Tylko chwilka, sprawdzę, czy mam dosyć pieniędzy przy sobie.
Zerknęłam do portmonetki i uspokojona jej zawartością zdecydowałam się na dwa opakowania. Zaopatrzeni w witaminy wróciliśmy do domu.

Odcinek 55.

Święta spędziliśmy w domu, rodzinnie, z psami dzieląc się wszystkim, nawet opłatkiem, w końcu były ukochanymi członkami rodziny. Trochę się obawialiśmy o całość ozdób choinkowych, które bardzo zainteresowały Ralfa, a że mógł sięgnąć w zasadzie do dowolnej wysokości drzewka, to jego całkowita dewastacja nie była wykluczona. Jednak niesłusznie podejrzewałam mego dożka o złe zamiary. Skończyło się tylko na jednej pobitej bombce przypadkiem zrzuconej z drzewka łapą.
Sylwestra również postanowiliśmy spędzić w domu, głównie ze względu na psy. Dżeki bał się fajerwerków i obawiałam się, że Ralfi też może się ich przestraszyć. Wieczorem wyszliśmy na ostatni spacer. Na naszym osiedlu oprócz Ralfa i jego mamy nie było innych dogów, więc nasze zaskoczenie było spore, kiedy zobaczyliśmy kobietę z dużym, dorodnym czarnym samcem tej rasy na smyczy. Moi chłopcy też byli na smyczach, bo chodziliśmy między blokami. Nagle czarny dog wyrwał się swojej opiekunce i podbiegł do Ralfa z okropnym bulgotem. Zdębiałam bardziej ze zdziwienia niż ze strachu. Mój mózg nie mógł sobie poradzić ze zrozumieniem tego, co widzą oczy. W żaden sposób nie docierało do mnie to, że dog może okazać się agresywny bez powodu i to w stosunku do takiego młodziaka. Myśmy nawet nie szli w ich stronę. Ralfi, nie mniej zaskoczony, cofnął się, ale to czarnego nie uspokoiło i z odsłoniętymi zębami szedł na Młodego. I wtedy Dżeki szarpnął smycz. Instynktownie ją puściłam i po chwili mój kundelek wskoczył na czarnego olbrzyma i wbił mu zęby w kark. Ten zaczął piszczeć. Natychmiast obok zjawiła się właścicielka czarnego doga z krzykiem:
– Niech pani zabierze swego psa. On skrzywdzi mego Pablo.
Nie ruszałam się i nic nie robiłam. Celowo. Kobieta z paniką w głosie spytała:
– Czemu pani nic nie robi? Chyba pani widzi co się dzieje!
– Widzę – odpowiedziałam. – Czemu nic nie robię? Czekam aż pani zapanuje nad swoim psem, o ile to jest możliwe.
Scena wyglądała faktycznie dramatycznie, choć i jednocześnie śmiesznie – Ralf stał schowany za mną i tylko wyglądał. Dżeki zaś stał oparty łapami o czarnego doga i z zębami wbitymi w jego kark.
– Nie odwołam mego psa, dopóki pani nie weźmie w ręce smyczy swojego – oznajmiłam spokojnie. – Boję się o swego szczeniaka i o siebie. Pani pies zaatakował nas.
Kobieta podniosła smycz, ale dalej wykrzykiwała:
– Jakiego szczeniaka? Nie widzę tu żadnego szczeniaka.
Wydałam komendę Dżekowi:
– Dżeki dość! Puść!
Pies posłusznie ją wykonał, a ja wskazałam na Ralfa.
– To ośmiomiesięczny dog – powiedziałam – pani jako właścicielka doga doskonale wie, że psy tej rasy w tym wieku to jeszcze szczenięta. Natomiast zrobię wszystko, żeby mój pies, kiedy dorośnie, nigdy nie zachował się tak, jak to przed chwilą zrobił pani wychowanek. To wstyd dla pani, jako właścicielki przedstawiciela tej szlachetnej rasy, że nie umiała go pani odpowiednio ułożyć. Chodźcie chłopcy – dodałam zwracając się do Andrzeja i psów – nie będziemy sobie psuli Sylwestra.
Byłam bardzo dumna z Dżeka i z tego, że tak dzielnie, nie bacząc na różnice w gabarytach, bronił swego młodszego, choć znacznie od niego większego przybranego braciszka.
Noc sylwestrowa minęła już bez większych przygód, choć oczywiście Dżeki bardzo bał się huku fajerwerków i musiałam go przez cały wieczór tulić i głaskać. Na szczęście okazało się, że na Ralfie nie robiły one najmniejszego wrażenia – po wieczornych przygodach spał słodko na swoim posłaniu i jedynie w momencie największej kulminacji huku otworzył jedno oko, stwierdził, że wszyscy są i w domu nic się nie dzieje, więc dalej zasnął.

Odcinek 56.

Kiedy człowiek myśli, że już złapał Pana Boga za nogi, to ten potrafi sprowadzić go na miejsce i wymierzyć potężnego kopniaka. Tak było i ze mną. Wydawało mi się, że panuję nad swoim życiem i że najgorsze już za mną. Myliłam się i to bardzo…
W przededniu Walentynek 1993 roku mocno się pochorowałam. Zatrułam się konfiturami z czerwonej porzeczki – skórka jednego z owoców przykleiła mi się do ścianki jelita i miałam kompletną rewolucję w brzuchu. Lekarz dał mi pięć dni zwolnienia i zalecił ścisłą dietę. Czułam się tak źle, że nie dałam rady wychodzić z psami, więc ten obowiązek spadł na Andrzeja. W Walentynki wcale nie czułam się lepiej, ale kiedy Andrzej wrócił z wieczornego spaceru bez Dżeka podniosłam się z łóżka i poczułam dławiący strach.
– Andrzej, gdzie Dżeki? – spytałam, a moja intuicja zapowiadała najgorsze.
– Zerwał się ze smyczy. Zobacz – odpowiedział i pokazał smycz, przy której nie było kawałka metalowej części. Karabinek został wyrwany z metalowego mocowania.
– Boże! Jak to możliwe? – jęknęłam. – Przecież to metal. Jak to się stało?
– Nie wiem – uczciwie odpowiedział Andrzej – Dżek zobaczył jakąś suczkę, szarpnął się, wyrwał i poleciał za nią. A ja zostałem z Ralfem i smyczą w ręce.
– Szukałeś go?
– Oczywiście. Ale zrobiło mi się szkoda Ralfa. Tak długo już chodziliśmy, a jest zimno. Więc przyprowadziłem go do domu. Zaraz pójdę szukać dalej.
Kiedy Andrzej wrócił, było już po 23. Niestety, wrócił bez Dżeka. Zwlokłam się z łóżka i zaczęłam się ubierać.
– Co ty robisz? – spytał Andrzej.
– Idę szukać Dżeka – odpowiedziałam.
– Jezu! Przecież ty nie dasz rady.
– Dam. To mój pies. Może jak usłyszy mój głos, to wróci. Wezmę Ralfa.
– Tylko proszę cię nie chodź długo. Dżeki nie jest głupi, zna drogę do domu. Pewnie sam wróci.
Ale moje przeczucia nie mówiły o tak szczęśliwym rozwiązaniu. Przez godzinę przeczesywałam z Ralfem całe osiedle, ale nigdzie nie natrafiliśmy na Dżeka. W końcu, słaniając się na nogach, wróciłam do domu z postanowieniem, żeby od rana kontynuować poszukiwania. Nie mogłam spać i jak tylko się rozwidniło wzięłam Ralfa i poszliśmy szukać Dżeka. Niestety, bezskutecznie. Przed ósmą wróciliśmy do domu, a Andrzej ruszył na poszukiwania. Przed jego wyjściem przygotowałam odręcznie napisane prośby o pomoc w znalezieniu naszego pieska: „Zaginął Dżek, pies kundelek podobny do owczarka niemieckiego tylko z zakręconym ogonkiem. Jest łagodny, reaguje na imię, ma skórzaną obrożę. Prosimy o pomoc w poszukiwaniach. Dla znalazcy przewidziana nagroda pieniężna”. Nie mieliśmy pieniędzy, ale zdecydowałam się sprzedać pamiątkowy złoty pierścionek po prababci Hannie, żeby zdobyć fundusze na nagrodę. Andrzej porozwieszał ogłoszenia, gdzie się tylko dało – na ryneczku, na okolicznych sklepach, a ja mimo zwolnienia poszłam do szkoły i przykleiłam je na drzwiach. Spotkałam się też z moimi uczniami i ich prosiłam o pomoc.
Minął poniedziałek, a Dżek się nie znalazł, tak samo było we wtorek i środę. W czwartek straciliśmy nadzieję. Choć szukała go ponad setka moich uczniów i wszyscy znajomi z ryneczku nigdzie nie było po nim śladu. W pobliżu nie było specjalnie ruchliwych ulic, ale jakiś kilometr od naszego bloku przebiegała Szosa Północno-Obwodowa, tam ruch był większy. W desperacji chodziłam i sprawdzałam jej pobocza szukając ukochanego ciała obawiając się, że Dżeki dobiegł aż tam i potrącił go samochód. Niestety, nawet takie ukojenie nie było mi dane – pochować swego przyjaciela. Nigdzie go nie znaleźliśmy ani żywego, ani martwego.


Odcinek 57.

Po tygodniu zdałam sobie sprawę, że nie ma szans na to, żeby Dżeki się znalazł. Opisanie tego, co czułam nie jest możliwe. Mój świat się zawalił. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego los jest taki okrutny, że odebrał mi moje kochanie, moją miłość. Nawet nie mogłam mieć do kogokolwiek pretensji, bo to był wypadek i to wręcz niemożliwy – rozerwanie metalowych części smyczy przez psa tej wielkości było nieprawdopodobne. Byłam w takim stanie, że nic mnie nie obchodziło i nie mogłam o niczym innym myśleć, jak tylko o tym, że mój Dżeki, mój przyjaciel i obrońca umierał sam, że pewnie się bał i że nie było nikogo, kto mógłby go utulić i trzymać za łapkę. Już nawet nie miałam pretensji do losu, że mi go zabrał, tylko do siebie, bo czułam, że go zawiodłam, że nie było mnie przy nim w tej ostatniej chwili… Ból był tak palący, że nawet nie mogłam płakać.
Nie radziłam sobie z tym wszystkim i sięgnęłam po alkohol, bo tylko po nim nie czułam bólu i bezgranicznej winy. Andrzej nie bardzo mógł mi pomóc, bo przeżywał to podobnie. Jemu zresztą było jeszcze trudniej, bo to z nim był Dżek, kiedy stało się to nieszczęście. Wszystkie czynności wykonywałam mechanicznie – rano karmienie i spacer z Ralfem, potem wyprawienie dziecka do szkoły, praca, powrót do domu, nakarmienie Ralfa (Marta jadła obiady w szkole), powrót Andrzeja z pracy, nakarmienie domowników, wyprawienie córki spać i mogłam sięgnąć po butelkę. Pewnego wieczoru, kilka tygodni po zaginięciu Dżeka, kiedy otwierałam nową półlitrówkę Andrzej powiedział:
– Alla, to nie wyjście. Alkohol niczego nie rozwiąże.
– On nie ma niczego rozwiązać. Nigdy nie daruję sobie tego, że Dżeki nie żyje. Nie daruję tego Panu Bogu. I tyle, a alkohol tylko przygłusza ból.
– W zaginięciu Dżeka nie ma twojej winy, jeśli już ktoś jest winny, to ja. On był ze mną na spacerze, kiedy to się stało. Allu i proszę cię, zwróć uwagę, że my też cierpimy. Ja, Marta i Ralf. Po co wzięłaś tego doga? Po to, żeby on teraz cierpiał? Przecież on niczemu nie jest winien.
W tym momencie Ralfi wstał ze swego posłania i ostrożnie zbliżył się do mnie. Zdałam sobie sprawę, że od zaginięcia Dżeka on do mnie w ogóle nie podchodził, nie spał ze mną i trzymał się na dystans. Zrozumiałam, że on się mnie bał – mojego stanu psychicznego, odoru alkoholu, jaki ode mnie wyczuwał. Ale w tym momencie, jakby wiedząc, że jest mi to niezwykle potrzebne, mój dożek przełamał swój lęki podszedł i położył swoją śliczną głowę na moich kolanach, popatrzył na mnie, a jego oczy mówiły: „Dżeki odszedł, ale ja jestem i bardzo cię kocham”.
– Wybacz piesku – szepnęłam i w końcu zaczęłam płakać. Łzy spadały na dożą główkę, ale to nie zaniepokoiło Ralfa, odwrotnie, jakby taką reakcję rozumiał i się jej nie dziwił. Usiadł naprzeciwko mnie, a ja się nachyliłam, żeby go pocałować. W tym momencie ciepły jęzorek sięgnął mojej twarzy i zaczął zlizywać płynące po niej łzy.
To był pierwszy od kilku tygodni wieczór, kiedy nie sięgnęłam po wódkę. Stałam na skraju przepaści, ale przed upadkiem uratował mnie mój mężczyzna i mój pies. Ból się nie zmniejszył, ale zwyciężyła miłość do Ralfa i poczucie obowiązku. Ralf starał się mi pomóc z całych sił. Znów zaczął spać na łóżku, dopominał się zabaw i pieszczot, a kiedy w kwietniu skończył rok, z okazji jego urodzin pojechaliśmy na całe przedpołudnie do lasu na długi spacer, a wieczorem upiekłam mu tort.
Niestety, wraz zaginięciem Dżeka szczęście wyprowadziło się z naszego domu. Najpierw mieliśmy wypadek samochodowy. Pijany kierowca omal nas nie staranował, kiedy jechaliśmy z Andrzejem z hurtowni. Nam na szczęście nic się nie stało, ale nasz Zaporożec bardzo ucierpiał. Co prawda znajomy mechanik trochę nam go podreperował, ale uprzedził, że długo to on już nie pojeździ. Prowadzić działalność handlową bez samochodu było w zasadzie niemożliwe. Przecież po towar czymś trzeba było jeździć, a na zakup nowego, nawet używanego, samochodu nie było nas stać. Zaporożec jakoś się przeturlał do wakacji, ale w lipcu ostatecznie stanął i zakończył swój żywot na złomowisku.

Odcinek 58.

Z tego powodu nigdzie też nie pojechaliśmy w 1993 na wakacje. Na szczęście Marta mogła odpocząć na koloniach, a kiedy wróciła pojechaliśmy do moich dziadków, którzy co prawda mieszkali w Białymstoku, ale na samych obrzeżach miasta, w Dojlidach, na skraju lasu i nad Dojlidzkim Zalewem. Wzięliśmy namiot i rozbiliśmy go w lesie tuż za płotem dziadków, a Marta mieszkała u nich. Może nie był to wymarzony urlop, ale zawsze jakiś rodzaj odpoczynku, szczególnie, że stołowaliśmy się u babci Paszy, która była wyśmienitą kucharką. Chodziliśmy na długie spacery po lesie i opalaliśmy się na dzikiej plaży nad Zalewem. Tam też miało miejsce niesamowite spotkanie. Któregoś późnego popołudnia, kiedy już nad Zalewem było mniej ludzi, wybraliśmy się tam. Już z daleka zobaczyliśmy … doga. Także był pręgowany, tylko miał jaśniejsze tło i mniej pręg niż nasz. Na oko stwierdziłam, że jest to młody pies, mniej więcej w wieku Ralfa. Zapięliśmy swego psa na smycz, ale mężczyzna, który z nim był zawołał:
– Mój dog jest bardzo towarzyski, chyba, że państwa nie lubi innych psów.
Słysząc takie zapewnienie puściliśmy luzem Ralfa i po chwili chłopaki ganiały po całej, pustej plaży, a my rozpoczęliśmy typową dla psiarzy rozmowę.
– W jakim wieku jest pana pies? – spytałam.
– W kwietniu skończył rok.
Uznałam, że trudno o taki zbieg okoliczności i zaczęłam podejrzewać, że Ralf bawi się ze swoim rodzonym bratem. Nie wytrzymałam i zaczęłam dopytywać:
– Czy nie jest to przypadkiem syn Saby, suni pani Haliny?
– Tak – z lekkim zdziwieniem potwierdził mężczyzna. – A skąd pani wie?
– Bo nasz pies jest właśnie od niej i urodził się 21 kwietnia zeszłego roku – odpowiedziałam.
– A to państwo! – wykrzyknął. – A wobec tego to powiem wam, że to jest ten pies, który wstępnie miał być u was, ale wybraliście innego. Pani Halina mi o tym opowiadała.
Mogłam teraz porównać obu braci. Jednoznacznie Ralf był większy, masywniejszy i wyższy, ale jego brat był ładniej umaszczony. Mężczyzna chyba o tym samym pomyślał, bo spytał:
– A jak z apetytem u waszego doga?
– Super – odpowiedziałam – je fantastycznie i to nie tylko to, co mu damy, ale jeszcze potrafi coś sobie ukraść.
– Oj to zazdroszczę, bo mój Bruno jest okropnym niejadkiem, co zresztą widać w porównaniu z waszym psem.
– Ale za to jest pięknie umaszczony – pocieszyłam pana.
– Państwo tutaj gdzieś mieszkają? – zapytał.
– Nie, przyjechaliśmy na kilka dni do mojej babci – odpowiedziałam.
– Szkoda, bo ja mam niedaleko i prawie co wieczór przychodzę.
– Będziemy tu jeszcze przez 5 dni. Jeśli pan chce, możemy się przez ten czas spotykać.
Do końca naszego pobytu w Dojlidach Ralf i Bruno spotykali się nad Zalewem, a my mogliśmy się cieszyć obserwując ich harce i zabawy.
Pobyt w Dojlidach nie był specjalnie radosny, tęskniliśmy wszyscy do Dżeka, a ja dodatkowo martwiłam się tym, jak będzie wyglądała praca Andrzeja bez samochodu. Z tym problemem musieliśmy się zmierzyć od razu po powrocie do domu. Na zakup innego auta w ogóle nie było nas stać. Przyszło więc dowozić towar ogólnie dostępnymi środkami komunikacji. O ile jeszcze chodzi o kosmetyki, jakoś sobie radziliśmy, ale w przypadku proszków do prania i chemii gospodarczej, robił się poważny problem i nawet nie chodziło o wagę, ale o gabaryty – proszki do prania zazwyczaj były pakowane po 20, a nawet 30 sztuk. Więcej niż dwa takie opakowania autobusem nie dało się na raz przywieźć. Ale walczyliśmy! Czasami pomagał nam mój ojczym i przyjeżdżał swoim polonezem, zabierał Andrzeja i jechali na większe zakupy do hurtowni. Wkrótce jednak ten problem definitywnie się rozwiązał…
Którejś wrześniowej niedzieli, z samego rana, jeszcze przed spacerem z Ralfem, rozległ się dzwonek do drzwi. Od razu szarpnęły mną złe przeczucia, bo pora była bardzo nietypowa na odwiedziny. Andrzej też z niepokojem w głosie spytał:
– Kto to może być?


Odcinek 59.

Razem poszliśmy otworzyć drzwi, w których stała córka kobiety, która obok nas handlowała na ryneczku.
– Co się stało? – spytałam zaniepokojona.
– Okradli was – wykrztusiło zziajane dziecko – musicie szybko iść na ryneczek.
– Dziękuję, że nas powiadomiłaś – odpowiedziałam. – Już idziemy.
Szybko się zebraliśmy, wzięliśmy Ralfa i pobiegliśmy na Gajową. To co tam zobaczyliśmy, wywołało w nas całkowicie odmienne reakcje, ja usiadłam i zaczęłam się śmiać, a Andrzej omal, że nie płakał. Naszych szczęk po prostu nie było! Spodziewałam się włamania, wyniesionego towaru, ale zastaliśmy jedynie pustą podmurówkę na miejscu, gdzie do tej pory stała nasza budka.
Wkoło zebrał się tłumek ludzi. Każdy był zdumiony perfidią złodziei. Ktoś z zebranej gromadki powiedział:
– Musieli podjechać dźwigiem i zabrać całość na podnośniku.
W myślach zgodziłam się z tym, bo inaczej ważących kilkaset kilogramów szczęk z towarem nie dało się zabrać. „To koniec – pomyślałam. – Na drugie szczęki nas nie stać, a handlować ze stolika już się nie da, tym bardziej bez samochodu.”
Tak więc zostaliśmy bez Dżeka, bez samochodu i bez miejsca pracy dla Andrzeja. Mój były mąż płacił tak niskie alimenty na Martę, że nie wystarczały na opłacenie dla mojej córki obiadów w szkole. Najwartościowszą finansowo rzeczą jaką mieliśmy w domu był Ralf. Były to czasy ministra szkolnictwa Stelmachowskiego, gdzie płace nauczycieli były dosłownie głodowe, a ja musiałam za nią utrzymać dziecko, Andrzeja, Ralfa i siebie. Nic więc dziwnego, że zaczął nam zaglądać w oczy głód.
Andrzej gdzieś wynalazł firmę, która zlecała chałupniczy wyrób kopert i zaczął je robić w domu, a ja mu w tym pomagałam, ale była to orka na ugorze. Owszem, dostawaliśmy od niej papier, ale za zrobienie małej koperty płacono jeden gorsz, średniej – dwa grosze, a dużej pięć. I choć Andrzej kleił te koperty przez cały dzień, a po pracy pomagałam mu w tym z całych sił nie byliśmy w stanie z tej pracy zarobić nawet na czynsz za mieszkanie.
Zrozumiałam, że nie mam innego wyjścia. W owym czasie bardzo popularne stało się korzystanie z porad wróżek i innych specjalistów wiedzy tajemnej. Zawsze miałam zdolności profetyczne, czyli mówiąc po ludzku – umiałam przewidzieć przyszłość. W dzieciństwie wróżyć nauczyła mnie prababcia Hanna. Czasami stawiałam karty przyjaciołom i znajomym, ale nie lubiłam tego robić, nigdy mnie nie pasjonowało zaglądanie ludziom w ich życie, ale los postawił mnie w takiej sytuacji, że nie miałam innego wyjścia. Karty Tarota przywiózł mi kiedyś kolega marynarz aż z Hiszpanii, bo w Polsce jeszcze ich specjalnie nie było. Wzięłam do ręki tę niezwykłą talię i poczułam dziwne ciepło emanujące od niej. Potasowałam i przełożyłam tak, jak kazała tradycja karty i zdałam pytanie:
– Czy naprawdę nie mam innego wyjścia, tylko zacząć wróżyć?
I wylosowałam jako odpowiedź trzy karty. Wszystkie były w korzystnej pozycji, a jako pierwsza pojawiła się Kapłanka, potem Rydwan, a na końcu Koło Fortuny. Odpowiedź była oczywista – Tarot wieszczył mi wielki sukces, sławę i pieniądze. Cóż było robić? Skoro spytałam i dostałam taką, a nie inną odpowiedź, musiałam się zdecydować. Oderwałam Andrzeja od klejenia kopert i powiedziałam:
– Andrzeju, dziś jest 14 października, a nam zostało do końca miesiąca 20 złotych. W lodówce są pustki. Nawet dla Ralfa mamy jedzenie tylko na dziś. Coś musimy zrobić.
– Przecież robię – odpowiedział z nieskrywaną złością Andrzej – od świtu kleję te cholerne koperty.
– Owszem widzę, ale widzę również, że pomimo starań i wysiłków niewiele nam to daje. I dlatego mam pomysł. Pojedziesz do redakcji Kuriera Podlaskiego i dasz ogłoszenie.
– Jakie? – dalej ze złością w głosie spytał Andrzej.
– Krótkie, bo na długie nas nie stać. Treść będzie następująca: „Wróżka Alicja” i nasz numer telefonu.


Odcinek 60.

Pomijając wszystko, co nastąpiło potem i co osiągnęłam jako tarocistka, warto było to powiedzieć, żeby zobaczyć minę Andrzeja – na jego twarzy odmalował się naraz szok, zdumienie, zaskoczenie, niedowierzanie, a nawet lekkie przerażenie. Mój facet milczał. Ponagliłam go:
– No zbieraj się, bo ja nie mogę tego zrobić, muszę iść do pracy. A jak dziś dasz to ogłoszenie, to ukaże się w numerze weekendowym i będzie aktualne przez trzy dni, bo na powtórzenie nas nie stać.
Andrzej bez słowa wstał i zaczął się ubierać. Pojechał i dał to ogłoszenie, nie mając pojęcia do jakiej kariery i jakiego życia otworzył mi drogę. Dopiero po miesiącu przyznał mi się, że przez całą drogę autobusem do redakcji gazety zastanawiał się, czy przypadkiem nie sprzeciwić się mojej woli i nie kupić za owe ostatnie 20 zł kawałka kiełbasy dla nas i trochę drobiowych podrobów dla Ralfa. Na szczęście, jak się bardzo szybko okazało, wykonał moje polecenie. Gazeta ukazywała się w zasadzie w piątek rano, ale przed redakcją wywieszano ją już w czwartek pod wieczór. Kiedy wróciłam z pracy Andrzej ze zdziwieniem w głosie powiedział:
– Masz klienta o 19.
W pierwszej chwili nie zrozumiałam. Widząc moje zdziwienie Andrzej wytłumaczył:
– Przed chwilą zadzwonił jakiś facet i chciał skorzystać z usług wróżki Alicji, więc go umówiłem na 19.
Tego wieczoru odrobiłam wydane na ogłoszenie 20 zł, a następnego dnia i w sobotę przyszło tyle osób, że zarobiłam więcej niż przez miesiąc klejenia kopert we dwójkę. Mieliśmy co jeść i za co ponowić ogłoszenie. Odzyskałam nadzieję. Tuląc się do Ralfa szeptałam mu do ucha:
– Dziękuję ci Ralfi, bo to dzięki tobie tak się stało. Nie mogłam cię zawieść, nie mogłam pozwolić, żebyś głodował, ani komukolwiek cię oddać. Dziękuję ci piesku. Teraz wiem, że damy radę, to Dżeki nam pomaga z Psiego Nieba.
Ralf przytulił się do mnie, położył głowę na moim ramieniu i szepnął (naprawdę mi to powiedział):
– Nie wątpiłem w ciebie nigdy. Bo prawdziwa miłość wszystko zwycięży, a ja cię kocham.
Oczywiście – popłakałam się. Jak Andrzej zobaczył moje łzy, to powiedział:
– Czego płaczesz, przecież jest już dobrze?
– No właśnie dlatego. Bo jak jest źle, to nie mam czasu płakać, muszę walczyć, ale jak jest dobrze, to się rozklejam.
– W życiu nie zrozumiem babskiej logiki. A swoją drogą, kto nauczył cię tak walczyć i nigdy się nie poddawać?
– Walczyć nauczył mnie dziadek, a nigdy się nie poddawać Winston Churchill – odpowiedziałam nieco jeszcze pochlipując.
– Dziadek – rozumiem, ale Churchill?
– No tak, Churchill. To on przecież powiedział: „Nigdy się nie poddawaj. Nigdy, nigdy i jeszcze raz nigdy!” A ja mu uwierzyłam, że nie można się poddawać.
– Wariatka – skwitował mnie z ciepłym uśmiechem Andrzej.
Nim rok dobiegł końca zaczęłam brać za wróżenie 50 zł, a klientów wciąż przybywało i wizytę u mnie trzeba było zamawiać z tygodniowym wyprzedzeniem. Tarot zdecydowanie wziął mnie pod swoje skrzydła, a ja z wdzięczności zaczęłam jeszcze bardziej zgłębiać tę niezwykłą Księgę Ludzkich Losów.
Powoli wychodziliśmy z długów, ale mój niepokój zaczął budzić Andrzej. Coraz bardziej było widać, że jego stan psychiczny stawał się z dnia na dzień gorszy. Ewidentnie widziałam, że wpada w depresję. Nie trzeba było geniuszu, żeby się domyśleć o co chodzi – żaden normalny facet nie chce być na utrzymaniu kobiety, a Andrzej był normalnym facetem. Co prawda dalej kleił koperty, ale dochód z tego zaledwie wystarczał mu na papierosy. Uznałam, że to zbyt duża strata potencjału i energii, dlatego któregoś styczniowego wieczoru postanowiłam porozmawiać z Andrzejem. Najpierw zaczęłam delikatnie według mnie:
– Andrzej, szkoda twoich sił i energii na klejenie kopert.

Odcinek 61.

– Łatwo ci mówić, bo to ty nas wszystkich utrzymujesz, ale ja też chciałbym coś zarabiać.
– Wiem i dlatego mam dla ciebie propozycję.
– Jaką?
– Na razie, skoro ja mam możliwość uzyskiwania dochodów, ty weźmiesz na siebie większość obowiązków domowych i prowadzenie księgowości, bo na tym ostatnim to ja się znam jak ślepy na kolorach.
– Co do księgowości – nie ma sprawy, nawet sam o tym myślałem. Ale co rozumiesz przez obowiązki domowe?
– Robienie zakupów, sprzątanie, gotowanie jedzenia dla Ralfa i dla nas. No i oczywiście odbieranie telefonów i zapisywanie klientów.
Andrzej zamyślił się i dość długo milczał. Nie naciskałam, spokojnie czekałam, aż przemyśli moją propozycję. W końcu się odezwał:
– Zgadzam się, tylko mam obawy co do gotowania. Nie bardzo umiem.
– Dobra, gotowanie dla nas biorę na siebie, choć trochę przesadzasz skoro przez 6 lat przeżyłeś w akademiku i nie umarłeś z głodu, to i z gotowaniem poradziłbyś sobie – odpowiedziałam.
– Jak jesteś gotowa zaryzykować to zgoda – będę gotować.
Byłam gotowa zaryzykować, więc zaproponowałam ugodowo:
– To zróbmy z gotowaniem tak – ty gotujesz w dni, kiedy chodzę do pracy, a w dni wolne, będę gotowała ja.
– Umowa stoi – odpowiedziała Andrzej.
Byłam zadowolona z kilku powodów. Przede wszystkim miałam z głowy księgowość, która była dla mnie czarną magią, a Andrzej miał już doświadczenie, bo prowadził ją kiedy handlowaliśmy na ryneczku. Miałam też więcej czasu na przyjmowanie klientów, bo nie zajmowałam się domem. Ralf w zasadzie prawie nigdy nie był sam, co przy jego psotności chroniło dom przed zniszczeniami, no i Andrzej miał zajęcia, które wybiły mu z głowy depresję. Tak więc sprawy zmierzały w dobrym kierunku.
Minął rok od zaginięcia Dżeka i nie było dnia, żebym o nim nie myślała, a tęsknota do mego Przyjaciela wcale się nie zmniejszała.
Wolne dni podczas ferii zimowych umożliwiły mi przyjęcie większej niż zazwyczaj ilości klientów i choć nie lubiłam wróżyć, nie pyskowałam, bo w ciągu miesiąca dzięki Tarotowi zarabiałam trzy razy więcej niż wynosiła moja pensja nauczycielki. Jednak praca w szkole, choć nie przynosiła specjalnych dochodów, sprawiała mi dużo przyjemności. Ceniłam sobie kontakt z młodzieżą, a moi uczniowie byli fajnymi młodymi ludźmi. Kiedy przyszłam do pracy po feriach pierwsze, co mi się rzuciło w oczy to rozradowana i uśmiechnięta buzia mojej uczennicy Ani. Od razu ją spytałam:
– Co się stało Aniu?
– Mam pieska proszę pani!
– Super! Bardzo się cieszę Aniu! Jak ma na imię twój psiaczek?
– Nazwałam go Wolf, bo wygląda jak mały wilczek. Ma dwa miesiące. Urodził się 16 grudnia zeszłego roku. Jest superancki!
– Ogromnie się cieszę Aniu. Musimy się umówić na wspólny spacer. Wiesz, że mój Ralf uwielbia szczeniaczki i jest bardzo delikatny.
– Właśnie chciałam o to panią poprosić. Kiedy możemy się umówić?
– Nawet dziś. I twoja klasa, i ja dziś wcześnie kończymy lekcje. Będzie jeszcze widno.
– Fantastycznie. To co? Możemy się spotkać o wpół do trzeciej na łąkach?
– Jesteśmy umówione Aniu.

Odcinek 62.

Po pracy do domu przyszłam o drugiej, powiedziałam Andrzejowi o umówionym spotkaniu z Anią i jej nowym podopiecznym, ubraliśmy się, wzięliśmy Ralfa i poszliśmy na łąki. Ania mieszkała w sąsiednim bloku i w zasadzie przyszła razem z nami. Zapoznanie psów przebiegło bezproblemowo. Ralf, nie bacząc na śnieg, położył się na ziemi, żeby mały Wolfik się go nie bał, pozwolił się obwąchać, a po chwili oba psiaki – malutki szczeniak i ogromny dog razem biegały po łące, a my staliśmy i z uśmiechem obserwowaliśmy ich zabawy. Ania dopytywała się o to, jak szczepić, karmić i wychowywać swego pupila, a ja chętnie dzieliłam się swoim doświadczeniem.
Od tamtej pory przynajmniej kilka razy w tygodniu spotykaliśmy się na wspólnych spacerach i psich zabawach. Jak była brzydka pogoda, zapraszałam Anię z Wolfem do nas do domu i oba psy ogromnie się polubiły. Jak Wolf spotykał Ralfa przypadkiem na spacerze, to przenikliwie piszczał i wyrywał się do niego, co czasami przerażało przypadkowych obserwatorów. Pewnie myśleli, że Ralf go zje, takiego malucha, a było dokładnie odwrotnie – chłopców połączyła prawdziwa miłość.
Poza tym, jak już wspomniałam, Ralf wyrósł na prawdziwego pacyfistę. On dosłownie brzydził się jakąkolwiek przemocą i to do tego stopnia, że ja musiałam go bronić. Pewnej soboty, a Ralf miał już wtedy skończone dwa lata, szliśmy razem po gazety do kiosku, kiedy podbiegła do nas mała suczka, wspięła się na tylne łapy, oparła przednie o kark mojego psa i… ugryzła go w fafel. Ralf nawet nie warknął tylko stał zakrwawiony i ze zdumieniem patrzył na mnie pytającym wzrokiem:
– Mamo, czemu ona tak zrobiła?
Byłam wściekła i nie wiem na kogo bardziej, na pacyfistę Ralfa, który pozwolił się pogryźć czy na małą agresorkę. Złapałam ją za kark i trzymałam w powietrzu. Suczka zaczęła piszczeć, z fafla Ralfa obficie lała się krew, bo to bardzo ukrwione miejsce u psów i ogólnie zapanowało pandemonium, ale kiedy mój dog usłyszał piski małej, podbił mi rękę i zmusił do wypuszczenia psiej chuliganki dosłownie mówiąc: „Puść ją. Mała, głupia, nie wie, co robi”. I jak miałam go nie kochać? Mój najcudowniejszy, najmądrzejszy, najszlachetniejszy…
Wszystko powoli się zaczęło układać, ale cały czas mrocznym cieniem na naszym życiu kładło się zaginięcie Dżeka. Ciągle jeszcze moje serce szarpało się nadzieją, jak tylko zobaczyłam podobnego do niego psa, ale nadaremnie. Dżeki odszedł z mego życia na zawsze, a jego utratę przeżyłam tylko dzięki Ralfowi.
Wiosna była w pełnym rozkwicie i zbliżał się długi majowy weekend. W pracy zwróciłam uwagę, że opiekunka Wolfa, moja uczennica Ania, wygląda na przygnębioną. Spytałam ją:
– Aniu, czy coś się stało? Czy masz jakiś problem?
– Nie proszę pani, wszystko w porządku – odpowiedziała.
Popatrzyłam na nią sceptycznie, ale przyjęłam odpowiedź za dobrą monetę. Na wszelki wypadek dodałam jednak:
– Ale ty wiesz Aniu, że jakby coś się działo, to zawsze możesz przyjść do mnie po radę i pomoc.
– Wiem proszę pani.
1 maja w 1994 roku wypadł w niedzielę, ale i tak w szkole mieliśmy długi weekend, bo wolny był też poniedziałek i wtorek. Rankiem tego dnia rozległ się niespodziewany dzwonek do drzwi, jeszcze nieco zaspana poszłam otworzyć. Obok mnie pojawił się Ralf. W drzwiach stała zapłakana Ania z Wolfem na smyczy. W ręku trzymała niewielką brązową miseczkę.
– Co się stało Aniu? – spytałam zaskoczona widokiem.
– Proszę pani, co ja mam zrobić? – spytała dziewczynka. – Okazało się, że Wolfik jest ślepy i rodzice kazali mi go uśpić albo odwieźć do dziadków na wieś, a dziadek swego poprzedniego psa widłami zabił.

Odcinek 63.

Oniemiałam. Zabrakło mi w ogóle słów. Nie wiedziałam kompletnie, co mam powiedzieć. W końcu się opanowałam i zawołałam Andrzeja, a Ani kazałam wpuścić Wolfa do mieszkania, żeby pobawił się z Ralfem. Dziewczyna wykonała polecenie i chłopcy pobiegli się bawić do dużego pokoju, a Andrzej stanął obok mnie i Ania jeszcze raz opisała sytuację w jakiej się znalazła.
W tym momencie ogarnęło mnie niesamowite uczucie – miałam wrażenie, że obok mnie przeszedł Dżeki, otarł się o mnie, powiedział: „To dla niego zrobiłem miejsce” i wyszedł drzwiami. Spojrzałam na Andrzeja, który stał z dziwną miną i dopiero po wyjściu Ani powiedział mi, że miał identyczne odczucia, łącznie z usłyszanymi przeze mnie słowami. Mój mężczyzna kiwnął głową, jakby odpowiadał na moje nieme pytanie. I tak bez słowa podjęliśmy decyzję, wykonując tym samym testament Dżeka.
– Aniu – powiedziałam – na twoich rodziców nie mogę wpłynąć. Ale mogę zaoferować twojemu pieskowi dom, miłość i opiekę. Jeśli takie rozwiązanie jest dla ciebie do przyjęcia, weźmiemy Wolfa na zawsze.
Dziewczyna spojrzała na mnie ze łzami w oczach i powiedziała:
– Choć pęka mi serce, wiem, że będzie u pani szczęśliwy i bezpieczny.
Po czym wyciągnęła rękę ze słowami:
– To jego miseczka. Mama nic więcej nie pozwoliła zabrać z domu, nawet jego kocyka.
– Tym się nie martw. Mam wyprane posłanko i kocyk po Dżeku i jego miseczki. Tą weźmiemy, żeby Wolfik miał coś swojego, co mu ułatwi przyzwyczajenie się do nowego miejsca.
Miałam przy tym niesamowite uczucie deja vu – przed oczami stanął mi tamten moment z dzieciństwa, kiedy oddawałam swojej cioci małego Ralfa i pomyślałam: „Chyba moja matka nie była taka najgorsza, pozwoliła razem z psem oddać jego kocyk”. Nawet słowa, które wypowiedziałam do Ani były podobne:
– Aniu, wiem, że nie złagodzi to twego bólu, ale obiecuję ci, że będziemy go bardzo kochać i dbać o niego. On też nam pomoże, bo bardzo tęsknimy do naszego Dżeka. Będziesz mogła go odwiedzać, kiedy tylko zechcesz.
Jakież było moje zaskoczenie, kiedy Ania odpowiedziała identycznie, jak ja wtedy:
– Nigdy go nie odwiedzę proszę pani. Byłoby to tylko rozdrapywaniem ran – jego i moich. Wiem, że dobrze się nim państwo zaopiekujecie – powiedziała dziewczyna, odwróciła się i poszła.
Weszłam do pokoju, gdzie obaj chłopcy bawili się w najlepsze. Odpięłam Wolfikowi smycz i pogłaskałam po uroczym łebku:
– No i jesteś nasz – szepnęłam mu na ucho i ciężko usiadłam w fotelu. Andrzej zaczął opowiadać o tym, że czuł i słyszał Dżeka w korytarzu. W milczeniu kiwałam głową. Nie miałam sił cokolwiek powiedzieć, bo pomijając los psa, nie rozumiałam, jak rodzice mogą coś takiego zrobić swojemu dziecku. W końcu Andrzej spytał:
– No i co robimy?
– Jak to co? Mamy dwa psy i tyle.
Sięgnęłam do pawlacza i wyciągnęłam Dżekowe posłanko, kocyk, miski. Umościłam miejsce dla Wolfa, postawiłam w kuchni miseczkę i wydałam dyspozycję:
– Idziemy na spacer. Tylko nie spuszczaj Wolfika ze smyczy, bo pewnie pobiegnie do starego domu – mieszkaliśmy bardzo blisko od Ani.
I tak znów zaczęło się nasze życie z dwoma psami. Najbardziej rozczulało mnie zachowanie Ralfa, który otoczył swego małego „braciszka” wyjątkowo czułą i troskliwą opieką, taką samą jakiej zaznał kiedyś od Dżeka. Zdecydowanie niepokoił nas wzrok Wolfa, bo faktycznie nie trudno było dostrzec, że pies jest niewidomy – wystarczyło przestawić jakikolwiek mebel w domu, żeby on się o niego potykał. Dlatego szybko się nauczyliśmy, żeby niczego w mieszkaniu nie ruszać. Wolf zapamiętywał ustawienie mebli i o ile ich nie przestawialiśmy radził sobie doskonale.


Odcinek 64.

Po tygodniu pojechaliśmy z Wolfem do lecznicy. Doktor Maria znała go, bo Ania szczepiła go u niej. Nawet się specjalnie nie zdziwiła widząc nas z nim.
– Wzięliście państwo tego psiaka – bardziej stwierdziła niż spytała.
– A co było robić pani doktor – odpowiedziałam. – Przestaliśmy już liczyć na to, że Dżeki się odnajdzie, a kocyk i miseczka czekały.
Pani Maria pokiwała głową, pogłaskała Wolfika i spytała:
– Pewnie chcecie wiedzieć, co z jego wzrokiem?
– O to nam właśnie chodzi pani doktor.
– Moim zdaniem nic się nie da zrobić. Wolf jest niefortunną mieszanką owczarka z rottweilerem i ma nieprawidłową budowę czaszki. W dużym uproszczeniu mówiąc ma za dużą gałkę oczną w stosunku do oczodołu. Można byłoby próbować operacji, ale wiązałaby się ona ze spiłowaniem części kości czaszki. To bardzo poważna operacja, a jej rezultat – niepewny. Wzrok nie jest najważniejszym zmysłem dla psa i Wolf nawet nie widząc będzie sobie dobrze radził. Możecie państwo jeszcze spróbować skonsultować to z ludzkim okulistą.
Jeden z kolegów Andrzeja ze studiów wybrał akurat jako specjalizację okulistykę, więc udaliśmy się z Wolfem do niego. Piotr obejrzał psiaka, zbadał jego oczy i niestety potwierdził słowa pani Marii:
– Operacja byłaby bardzo trudna i ciężka, a szanse na poprawę widzenia bardzo małe, maksimum 20%.
– To prawie żadne – podsumowałam ze smutkiem.
– A wiecie, że on trochę widzi? – spytał Piotr. – Błyski, ostre światło skierowane wprost na oczy. Na pewno rozróżnia całkowitą ciemność od pełnego słońca.
Podziękowaliśmy za konsultację i wróciliśmy do domu dalej uczyć się życia z niewidomym psem.
Równocześnie z pojawieniem się u nas Wolfa moja matka i ojczym kupili sobie kawałek ziemi w wiosce, która sąsiadowała z moimi ukochanymi Rogaczami, miejscem gdzie spędziłam dzieciństwo i z którego wyjeżdżałam 25 lat temu zostawiając ukochanych ludzi, zwierzęta i miejsca. Musiałam tam pojechać i spędzić w tym miejscu urlop. Co prawda była drobna przeszkoda – nie mieliśmy samochodu, a do Miedwieżyk, bo tak się nazywała ta wioska z Białegostoku było prawie 100 kilometrów. Po naradzie z Andrzejem postanowiliśmy jechać pociągiem. Do dworca w Białymstoku z naszego osiedla nie było daleko, a chłopcy umieli grzecznie jeździć autobusem. Pociągiem dojeżdżaliśmy do Czeremchy, a stamtąd mieliśmy na piechotę około trzech kilometrów, ale droga cały czas prowadziła przez malownicze lasy. Największy problem stanowiło to, że rzeczy, które musieliśmy ze sobą zabrać były ciężkim bagażem. A było to naprawdę tylko to, co niezbędne – namiot, śpiwory, kocyki dla psów, karma dla nich, miski, podręczna apteczka, bo bez niej nigdzie się z psami nie ruszałam. Najlżejsze były nasze ubrania, bo ograniczyliśmy je do minimum. Co prawda Marta z nami nie jechała, bo moja córka nie znosiła wsi i na czas naszego wyjazdu wybrała się do ojca. Dzięki temu rzeczy było trochę mniej, ale i tak nie zmieniało to całokształtu – problem z dostarczeniem bagaży był duży. Z pomocą przyszedł nam mój ojczym. Po prostu zaproponował, że zwiezie nasze bagaże swoim samochodem. Miał wówczas Poloneza, ale choć było to duże auto, to jednak czworo ludzi, dwa psy i nasze bagaże nie zmieściłyby się w nim. Zresztą matka kategorycznie nie zgadzała się, żeby w ich aucie jeździły psy, ale przeciwko bagażom nie oponowała.

Odcinek 65.

Tak więc do Miedwieżyk pierwsze pojechały nasze bagaże załadowane przez Andrzeja do samochodu ojczyma, a my autobusem ruszyliśmy na dworzec. Kiedy wsiedliśmy do pociągu okazało się, że będziemy podróżować wagonem typu „kowbojka”, czyli takim, jakie jeździły niegdyś na Dzikim Zachodzie – całkowicie otwartym bez oddzielnych przedziałów. Na szczęście ludzi nie było dużo i miejsca wystarczyło nam wszystkim. Celowo piszę nam wszystkim, ponieważ Wolfik położył się na podłodze, ale Ralf do takiego poziomu się nie zniżył i usiadł na kanapce obok mnie. Znałam jego zwyczaje z przejazdów komunikacją miejską, więc zdążyłam mu podłożyć kocyk pod pupę.
Sensacji, jaką budziliśmy siedząc we trójkę nie da się opisać. Na szczęście ludzie w tamtych czasach byli dużo bardziej życzliwi niż obecnie i nikt się nas nie czepiał, za to wiele osób zatrzymywało się i pytało, czy może Ralfa pogłaskać, a ja odpowiadałam tak, jak kiedyś mi pani Halina, opiekunka Saby:
– Proszę go spytać.
I faktycznie parę osób zwracało się z pytaniem do Ralfa, czy można go pogłaskać, a ten dumnie prężył klatkę piersiową i podsuwał łeb do pogłaskania. Podróż trwała prawie dwie godziny, ale dzięki Ralfowi wcale się nie nudziliśmy, a kiedy dojechaliśmy na miejsce, w doskonałych humorach wyruszyliśmy na trzykilometrowy spacer do Miedwieżyk. Szliśmy wśród cudownych lasów pełnych brzóz, sosen i dębów. Delektowałam się tym, co widzę i czym oddycham, bo nigdy nie przestałam być dzieckiem Natury. Psy również były szczęśliwe i na zmianę biegły drogą lub penetrowały jej pobocza. Jednak po dotarciu na miejsce nastrój nam się mocno zepsuł. Co prawda była to ostatnia działka we wsi, w zasadzie na skraju lasu, ale prawie cała kupiona przez matkę i ojczyma ziemia była zasiana zbożem. Był jedynie niewielki kawałek trawy, na którym mogliśmy postawić namiot. Najgorsze było to, że nigdzie nie było tam cienia. Spojrzałam na Andrzeja i widząc jego minę powiedziałam:
– Nic to, jak mawiał pan Wołodyjowski. Rozlokowujemy się.
Zabraliśmy się do rozbijania namiotu. Potem znaleźliśmy odpowiednie pieńki i umieściliśmy na nich psie miski, a na końcu zorganizowaliśmy miejsce na ognisko. Na szczęście ojczym zrobił już wygódkę, więc przynajmniej te sprawy załatwialiśmy w sposób cywilizowany. Niestety, nie zdążył skończyć płotu i psy szybko odkryły miejsce, gdzie mogły sobie wyjść do lasu. Widok był kapitalny – najpierw szedł Ralf, a za nim dreptał Wolfik. Obaj chłopcy codziennie rano wędrowali do lasu, bo jako dobrze wychowane psy czegoś takiego jak kupa na swoim podwórku nie robiły.
Niestety, lato było bardzo upalne, a my nie mieliśmy nawet skrawka cienia. Uznaliśmy z Andrzejem, że przyjechaliśmy odpocząć, a nie się męczyć, więc codziennie o 10 braliśmy książki, koce i szliśmy do lasu, gdzie spędzaliśmy czas do 14, przychodziliśmy na obiad, karmiliśmy psy i siebie i znów wracaliśmy do lasu. Po wodę chodziliśmy do sąsiadki, a wieczorem maszerowałam z psami do brata ojczyma, u którego kupowaliśmy mleko prosto od krowy. Okazało się, że psy przepadają za tym mlekiem i bardzo dobrze je trawią.
Wieczorami rozpalaliśmy ognisko, piekliśmy kiełbaski, siedzieliśmy zapatrzeni w ogień słuchając odgłosów lasu. Wkrótce okazało się, że Ralf w ogóle nie jest wielbicielem takich atrakcji i kiedy tylko robiło się ciemno wędrował do namiotu, tam lokował się na śpiworach i słodko sobie spał, a jak go wołaliśmy to robił zdegustowaną minę, którą nam mówił:
– Macie dziwne upodobania. Sami sobie możecie siedzieć przy tym ognisku. Na mnie nie liczcie.
Mimo spartańskich warunków dwa tygodnie szybko nam minęły i trzeba było wracać do Białegostoku. Podróż powrotną postanowiliśmy odbyć analogicznie, czyli ojczym zabrał swoim Polonezem nasze bagaże, a my na piechotę poszliśmy na stację PKP w Czeremsze. Niestety, kiedy podjechał pociąg i trzeba było wsiadać, Ralf się zbuntował i postanowił nie wsiąść.

Odcinek 66.

Czy ktoś próbował wsadzić do pociągu prawie 90 kilogramowego doga, który zapiera się wszystkimi łapami przed tym? My próbowaliśmy! Oczywiście natychmiast zrobiło się wielkie zbiegowisko i każdy udzielał nam zbawiennych rad. W końcu jakoś daliśmy radę – ja weszłam z Wolfem do wagonu i ciągnęłam od góry, a Andrzej podsadzał upartego osiołka Ralfa od dołu. Muszę jednak stwierdzić, że gdyby nie przesympatyczny młody konduktor, który nie dawał maszyniście sygnału do odjazdu i opóźnił pociąg mogło się to skończyć tak, że ja z Wolfikiem bym pojechała, a Andrzej z Ralfem zostałby na peronie w Czeremsze. Nie wiem, co się wtedy stało naszemu dogu, bo potem jeszcze kilkakrotnie jeździł pociągiem i nigdy więcej takich cudactw nie wyczyniał. Uznaliśmy jednak, że mając takiego dużego psa musimy mieć samochód i zdobycie tego przedmiotu luksusu stało się dla nas priorytetem.
Na razie trwały wakacje, miałam więcej wolnego czasu i mogłam przyjmować więcej klientów niż podczas roku szkolnego, z czego skwapliwie korzystałam. Dzięki temu mogłam odkładać pieniądze na auto, bo co prawda wiedziałam, że na nowe, to nas jeszcze długo nie będzie stać, ale nie chciałam też kupić takiego rzęcha jakim był niegdyś nasz Zaporożec. Ustaliliśmy z Andrzejem, że na zimę nie będziemy kupować samochodu, ale na pewno nabędziemy go przed kolejnymi wakacjami, co udało się nam zrealizować.
W sierpniu odwiedzili nas Czarek z Anetą, z którymi dwa lata wcześniej spędziliśmy urlop nad Jeziorem Rajgrodzkim. Okazało się, że mają dla Andrzeja propozycję:
– Wiecie, że na ryneczku wybudowano pawilony – zaczął Czarek. – Moi rodzice kupili nam taki jeden pawilon, ale my mamy swoją pracę, no i mieszkamy na Osiedlu Piasta. Nie damy radę pracując, dojeżdżać tutaj i handlować. Pomyśleliśmy, że może ty Andrzej chciałbyś wrócić do handlu. Chętnie ci wydzierżawimy ten pawilon.
Osobiście wcale nie byłam zachwycona tym pomysłem. Bardzo mi pasował układ, jaki był w chwili obecnej – ja pracowałam na dwóch etatach, a Andrzej zajmował się domem, ale kiedy spojrzałam na swojego mężczyznę i zobaczyłam błysk w jego oku, zrozumiałam, że jego ten układ wcale nie zadowalał. Rozumiałam to. W końcu jaki normalny mężczyzna będzie się czuł dobrze w takim niejako odwróconym układzie. Widocznie Andrzej uważał, że jest na moim utrzymaniu, choć ja doskonale wiedziałam, że tylko dzięki temu, że on wziął na siebie większość domowych obowiązków, ja mam czas na podwójną pracę. Nie odzywałam się jednak, uważając, że decyzję musi podjąć główny zainteresowany. Po dłuższej chwili ciszy Andrzej spytał mnie:
– Co ty o tym sądzisz?
– Andrzeju, to twoja decyzja, choć oczywiście mi będzie znacznie trudniej pracować w szkole i przyjmować klientów bez twojej pomocy. No i ja ci już na pewno nie pomogę, bo nie będę miała na to czasu.
– Wiem Allu, ale…
– Dobra, widzę jak ci się do tego oczy palą. Czarku, od kiedy można tam zaczynać handel?
– Choćby dziś – odpowiedział Czarek.
– To zaczynamy od 15 sierpnia. Akurat dobry moment na artykuły szkolne.
I tak zaczął się kolejny etap w naszym życiu. Ja przyjmowałam klientów, pracowałam w szkole, a Andrzej znów handlował na ryneczku, ale w dużo lepszych warunkach, w ogrzewanym pawiloniku z bieżącą wodą. Mieliśmy znacznie mniej czasu, dlatego każdą wolną chwilę spędzaliśmy z Martą i psami, choć córka wchodziła już w taki wiek, że nie byliśmy dla niej specjalną atrakcją i zaczynała preferować towarzystwo rówieśników.
Czas płynął, Wolfi dorastał, ale nadal widział w Ralfie swego „guru” i słuchał go lepiej niż nas. Nauczyłam go specyficznej komendy „uważaj”, którą podawałam w sytuacjach, które zagrażały bezpieczeństwu niewidomego psa. Wolf, kiedy ją słyszał, natychmiast przychodził do mnie, stawał przy nodze, ja kładłam mu rękę na głowie i tak przechodziliśmy przez niebezpieczny dla niego teren. Owszem, wymagało to ode mnie nieco zwiększonej uwagi, wyobraźni i przewidywania, co może mu zagrażać, ale poza tym Wolf radził sobie doskonale i kto nie wiedział, że jest niewidomy, w ogóle by się tego nie domyślił.

Odcinek 67.

Poza tym Wolfi był strasznym zawadiaką i nie mając jeszcze roku potrafił zaczepiać inne psy i prowokować do bójki. Cwaniak z niego było okropny, bo wiedział, że jeśli wpadłby w poważne tarapaty na odsiecz przyszedłby mu Ralf, a z nim nikt nie chciał zadzierać. Co prawda wydawało się nam, że nasz dog w ogóle nie wie, do czego służą oprócz jedzenia zęby. Jednak tak było do czasu.
Pewnego jesiennego dnia szliśmy w trójkę na zakupy. Wolfi został w domu z Martą. Po drodze na ryneczek przechodziliśmy przez niewielki skwerek. Ralf szedł grzecznie obok mnie na smyczy, kiedy niespodziewanie zza drzew wyskoczył bokser i w pędzie rzucił się do naszego doga próbując złapać go za tylne łapy. Za bokserem z rozwianym włosem leciał jego właściciel i rzucił się na kolana, złapał swego psa za łapy i odciągnął od Ralfa. To uratowało mu życie, ponieważ nasz ciapek, za takiego go w każdym bądź razie do tego momentu mieliśmy, uniósł się na tylne łapy i w ułamku sekundy opadł na to miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą był kark boksera. Nie jestem ułomkiem, a ręce mam wyjątkowo silne, ale nie mogłam nic zrobić. Po prostu poczułam jak mimo mego oporu ręka ze smyczą idzie w górę razem z unoszącym się na tylne łapy Ralfem, a po chwili opada. Andrzej stał obok blady i nic nie mówił. Właściciel boksera też się nie odezwał ani słowem, tylko trzymając za obrożę odciągał swego psa. A ja nieco bez sensu pomyślałam: „To kara dla ciebie głupku, że wyprowadzasz psa bez smyczy”.
Zrozumiałam wtedy, że dogi nie gryzą, one jeśli już, to od razu zabijają. Ralf pokazał mi jak to robią – spadają na ofiarę z góry i łamią jej kark. Największe wrażenie zrobiła na nas szybkość reakcji naszego psa. Oto ciaputek, taki wielki, wydawałoby się, że strasznie powolny, ciężki, masywny i nagle ruchy atakującej kobry. Z całą pewnością po tej przygodzie mieliśmy nieco większy respekt do naszego doga. Cały incydent trwał kilka sekund, a co ciekawe, kiedy Ralf opadł z powrotem na cztery łapy, zachowywał się jakby nic się nie stało – szedł grzecznie przy nodze i nie było po nim widać najmniejszego pobudzenia czy ekscytacji. Szliśmy z Andrzejem i podejrzliwie spoglądaliśmy na niego. Pies widocznie wyczuł nasze zdenerwowanie, bo zatrzymał się i trącił pyskiem moją rękę, a potem spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć:
– No musiałem coś zrobić. Nie będzie mi tu byle psia pchła do łap się dobierać. Nie gniewajcie się.
Nachyliłam się nad ukochaną główką i szepnęłam:
– Wcale się nie gniewam i dobrze cię rozumiem. Tylko nie wiedziałam, że tak potrafisz.
Ralf popatrzył mi prosto w oczy mówiąc:
– Ja wiele rzeczy potrafię, ale bez powodu nie będę ich pokazywać.
Objęłam serdecznie mojego mądrego psa i ucałowałam. Dalej wszystko przebiegło tak jak zawsze – zrobiliśmy zakupy, Ralfi przyniósł je do domu i w ogóle nie było po nim widać, że przeżył taka przygodę.
W natłoku zajęć i nadmiarze pracy czas płynął bardzo szybko. 16 grudnia Wolfik skończył rok. Zbliżało się Boże Narodzenie. Większość zakupów robiliśmy na ryneczku, gdzie pracował Andrzej. Znaliśmy tam ludzi, wiedzieliśmy, który sklepikarz jest rzetelny, u kogo można kupić świeże i dobre produkty, a w dodatku pod sklepem ludzie sprzedawali nadwyżki ze swoich działek, a podbiałostoccy rolnicy przywozili swoje produkty. Oczywiście na te zakupy zawsze chodziliśmy z psami, czasami z obydwoma, czasami tylko z Ralfem. Tak też było i tym razem. Pod sklepem zobaczyłam babulkę, która sprzedawała wypatroszone i oskubane gęsi. Bardzo się ucieszyłam, bo wyjątkowo lubię ten drób, a w tamtym czasie trudno go było dostać. Gęś była lekko zamrożona, choć trochę dziwnie, bo długa szyja nie przywarła do tułowia. Niestety, była na tyle duża, że nie mieściła się ani do naszego koszyka, ani do reklamówki. Babulka owinęła nam ją folią i musieliśmy ją nieść w rękach do domu.
Oczywiście zakupy nosił Ralf. Chciałam mu dać koszyk, ale on uparł się nieść gęś. Nie chciałam jej mu dawać ze względu na to, że była zimna, ale pies się upierał. W końcu Andrzej powiedział:
– Daj mu ją, przecież on nie jest głupi, poczuje, że mu w pysk zimno i odda.


Odcinek 68.

Uznałam, że Andrzej ma rację i podałam owiniętą w folię gęś Ralfowi, a ten cały dumny zaczął dostojnie kroczyć do domu. Stawiał łapy jak czystej krwi arabskiej koń i z tego wszystkiego z folii i dożego pyska wysunęła się gęsia szyja i dyndała z pełnym rozmachem wokół głowy Ralfa. Wyglądało to przekomicznie. Na ryneczku, jak to w szale przedświątecznych zakupów, był tłum ludzi i nie było osoby, która by się za nami nie obejrzała. Wkrótce część z nich poszła za nami. Wyglądało to następująco: na przedzie szedł Ralf z gęsią w pysku i machającą się na wszystkie strony szyją. Potem szliśmy my, czyli Andrzej z resztą zakupów i ja z Wolfem na smyczy, a za nami wciąż powiększający się tłumek obcych nam ludzi. Ralf ani myślał oddać gęś, a ja go nawet o to nie prosiłam, ponieważ sama nauczyłam psa, że zakupy oddaje się w domu. Widocznie folia, w którą nasze przyszłe świąteczne danie było owinięte, dostatecznie chroniła pysk Ralfa przed zimnem, a może wrażenie jakie wywierał na wszystkich wokół sprawiało, że nie tylko nie oddał nam gęsi, ale i coraz dumniej i dostojniej stawiał łapy. Miałam nawet wrażenie, że zwalnia. Kiedy doszliśmy do naszego bloku, za nami szło dobrze ponad 20 osób. I tu Ralf zrobił pełny popis – zatrzymał się przed wejściem do klatki schodowej, poczekał na mnie, trącił gęsią moją rękę i grzecznie mi oddał z taką fantazją przyniesiony drób.
Swoją drogą, to było bardzo ciekawe, że w domu potrafił ukraść każde jedzenie, ale przyniesione z ryneczku zakupy oddawał bez najmniejszego problemu. Natomiast złodziejem był niezwykle utalentowanym, wyszukanym, wręcz wirtuozem. I jeśli coś jadalnego nie było zamknięte na klucz, na pewno to ukradł. Dzięki niemu sylwestrowy wieczór przełomu 1994 i 1995 spędziliśmy omal bez jedzenia. Marta bardzo chciała spędzić Sylwestra u koleżanki z klasy. Dobrze znałam jej rówieśników, ponieważ były to dzieci, które uczyły się w tej samej szkole, w której pracowałam, więc się zgodziłam. Postawiłam tylko jeden warunek, że odprowadzimy Martę do koleżanki i o umówionej godzinie przyjdziemy po nią. Niby to było nie daleko, ale nasza dzielnica nie należała wówczas do najbezpieczniejszych.
Przygotowania kulinarne do Sylwestra, który spędzaliśmy z Andrzejem oczywiście w domu ze względu na psy, zakończyłam przed dwudziestą. Tatara schowałam do środka, a koreczki, kanapki i przekąski postawiłam na samej górze lodówki zakładając, że Ralf tam nie sięgnie. Odprowadziliśmy Martę do koleżanki bez psów ze względu na wybuchające co chwila petardy i fajerwerki, których niewidomy Wolfik bał się panicznie. Nie było nas nie dłużej niż kwadrans, bo Ula, do której szła Marta, mieszkała trzy bloki od nas. To jednak wystarczyło. Widok jaki zastaliśmy po powrocie do tej pory mam przed oczami – Ralf ściągnął z lodówki wszystko. Jak on to zrobił, nie mam pojęcia. Mało, że ściągnął, to pozanosił do dużego pokoju i kończył konsumować. Właśnie, cały umazany majonezem, dojadał połówki jajek i wcale mu w tym nie przeszkadzał szczypior, którym były posypane. Nie powiem, podzielny był z niego pies i pozwolił poczęstować się naszą sylwestrową kolacją Wolfowi. Tak więc dla nas został tylko tatar, który był w środku lodówki. Andrzej, który też lubi sobie pojeść był wściekły i cały czas coś burczał pod nosem. W końcu spytałam go:
– Co ty mówisz? Burczysz coś i burczysz, a ja nie rozumiem.
– Mówię, że za rok na Sylwestra nic nie będzie, bo do tej pory to stworzenie nauczy się otwierać lodówkę...

Odcinek 69.

Prawdę mówiąc specjalnie by mnie to nie zdziwiło. Ralf był wyjątkowo zmyślnym i sprytnym stworzeniem, czego dowód dał pewnej nocy. Spałam spokojnie, gdy coś mnie zbudziło. Otworzyłam oczy, ale leżałam bez ruchu. Była pełnia księżyca i jego światło nieco rozjaśniało ciemności. W półmroku zobaczyłam ogromny cień wspinający się na półki stojącego pod ścianą regału. Nie do końca rozbudzona początkowo nie wiedziałam, co to jest i nieco się przestraszyłam, ale kiedy lepiej się przyjrzałam owemu dziwnemu cieniowi rozpoznałam w nim Ralfa, który wspinał się prawie jak małpa po półkach chcąc sięgnąć do najwyższej. Wtedy przypomniałam sobie, że właśnie na samej górze położyłam wieczorem kawałek czekolady, którą moje psiątko wywęszyło i postanowiło „socjalizować”. Kiedy cicho, ale groźnie powiedziałam:
– Ralf, co ty robisz?! – pies się obejrzał, zszedł z regału, wrócił do mnie do łóżka, położył głowę na mnie i patrząc w oczy dosłownie powiedział:
– Nic nie robię. A ty musiałaś się zbudzić i przeszkadzać porządnemu psu w szabrowaniu.
Nie umiałam się na niego ani złościć, ani gniewać. Ucałowałam ukochaną główkę, wytarmosiłam fafle, objęłam, przytuliłam się i zasnęłam. Rankiem jednak tego kawałka czekolady na półce nie było. I uspokajam wszystkich ortodoksyjnych psiarzy – 10 deko czekolady psu o wadze 90 kilogramów w żadnym wypadku nie zaszkodzi.
Ralf 21 kwietnia skończył 3 lata. Był wspaniałym, dorodnym dogiem, opanowanym, spokojnym, stabilnym, pewnym siebie i nie sprawdziły się czarne proroctwa, że jak jest wnętrem to będzie agresywny. Było wręcz odwrotnie – Ralf był zdecydowanym pacyfistą i brzydził się wszelką przemocą, czego nie można było powiedzieć o Wolfiku. Temu nie raz się zdarzało zaczepiać inne psy w myśl zasady PPU (PPU – skrót od podpuścić, podpuścić i upie…), a wyglądało to tak – na łąkach Wolf wyczuwał (bo widzieć przecież nie mógł) grupę psów, leciał do nich z dzikim jazgotem, a kiedy te ruszały w jego kierunku, on zawracał, przybiegał do Ralfa i chował się za nim, w dodatku robił minę mówiącą wyraźnie: „Ratuj mnie Ralfi, napadło mnie stado wściekłych psów”. Dog kiwał z politowaniem głową do Wolfa i ani drgnął. Jak stał, tak stał. Nadbiegające psy widząc takiego kolosa, wyhamowywały, zatrzymywały się, a potem dyskretnie zawracały i odchodziły. Co prawda czasami Ralf miał dość Wolfikowych wyczynów i jak ten się za bardzo rozszalał, to Ralf po prostu stawał nad nim (Wolf spokojnie mieścił się pod nim), nieco go przyciskał brzuchem do ziemi i trzymał dopóki nasz niewidomy bojownik się nie uspokoił. I jak było nie kochać tak mądrego psa?
Toteż kochałam go bezgranicznie, był moim cudem, moim łagodnym olbrzymem, moim szczęściem, moim życiem, moim sercem. Bardzo lubiłam z nim rozmawiać. Ralf był powiernikiem wszystkich moich tajemnic, to jemu się żaliłam, gdy spotkała mnie krzywda, to do jego szyi przytulona wypłakiwałam swoje żale, a on wszystko rozumiał i umiał pocieszyć, jak nikt inny. Oblizywał mi twarz swoim różowym jęzorkiem i mówił: „Będzie dobrze. Wszystko minie. I ten ból i żal też minie”. I zawsze miał rację. Było właśnie tak, jak on mi mówił, że będzie.
Bardzo dużo pracowaliśmy, więc nasza sytuacja finansowa poprawiła się na tyle, że mogliśmy kupić samochód. Oczywiście na nowy nie było nas stać, ale nie chciałam już kupować takiego rzęcha jak kiedyś Zaporożec. Zdecydowaliśmy się zapożyczyć, ale kupić coś choć trochę lepszego. Wiosną udało nam się znaleźć czteroletniego Fiata 125p w cenie na jaką mogliśmy sobie pozwolić. Ja szczególnie się cieszyłam, że to auto ma normalne cztery drzwi, bo dzięki temu psy mogły do niego wsiadać znacznie wygodniej. Bardzo mi się podobał nas nowy nabytek, był w granatowym kolorze, duży, przestronny i całkiem ładny.
Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że nie głupio byłoby zrobić prawo jazdy, ale na razie nie miałam na to pieniędzy, bo wszystkie poszły na zakup auta. Za to w tym roku bez problemu mogliśmy pojechać na wakacje. Zdecydowaliśmy się znów wyruszyć na daczę mojej matki i ojczyma do Miedwieżyk. Zapakowaliśmy namiot, śpiwory, karmę dla psów, ich miski i cały osprzęt. Trochę się bałam powtórki z ubiegłego roku, kiedy musieliśmy się rozbić dosłownie na polu, ale musiałam stwierdzić, że ojczym przez ten czas wykonał kolosalną robotę – wzdłuż płotu posadził drzewa, od strony lasu świerki i brzozy, od ulicy lipy, prawie wszystko było ogrodzone, wszędzie rosła trawa, były wydzielone grządki, na których matka hodowała warzywa, był sad, a w odległości 50 metrów od drogi stały ściany domku letniskowego. Co prawda do jego wykończenia sporo jeszcze brakowało, ale ojczym zapewniał, że za rok zaprosi nas na wakacje już do jego wnętrza.

Odcinek 70.

Spędziliśmy w Miedwieżykach cudowne dwa tygodnie. Chodziliśmy do lasu na czarne jagody i wracaliśmy wszyscy łącznie z psami usmarowani na fioletowo ich sokiem. Ralf był zdecydowanie miejskim psem i wyjazdy na wieś nie były tym, co lubił najbardziej. On wolał sobie poleżeć na miękkiej wersalce, posiedzieć na fotelu i nigdy nie nabrał specjalnego upodobania do obozowego życia. Dlatego, kiedy szliśmy na jagody, on znajdował zacienione miejsce na mchu i sobie tam leżał. Zdecydowanie mniej mu się podobało zbieranie grzybów, bo trzeba było cały czas chodzić, natomiast nie groziło nam, że zabłądzimy w lesie, a można tam było zabłądzić, bo Miedwieżyki to wioska, która leży na skraju Puszczy Białowieskiej i w dodatku w odległości 7 kilometrów od granicy z Białorusią. Jednak wystarczyło Ralfowi powiedzieć:
– Prowadź do domu – a on wynajdywał najkrótszą drogę prowadzącą do wioski i parł nią prosto jak taran. Co prawda czasami skutkowało to przedzieraniem się przez nieprzebyte chaszcze, ale droga zawsze była najkrótsza.
Uwielbiam zbierać grzyby, a w tamtych lasach co roku było ich bardzo dużo i to różnych. Jak byliśmy w lipcu były tylko kurki, ale pod koniec sierpnia zadzwonił ojczym, który też był zawołanym grzybiarzem, z komunikatem:
– Alla! Przyjeżdżaj! Są prawdziwki, kraśniaki, podgrzybki – do wyboru do koloru.
Dzięki temu, że mieliśmy samochód, mogliśmy sobie pozwolić na weekendowy wyjazd, szczególnie, że ojczym zapewnił, iż domek jest skończony i nie musimy brać namiotu. Tak też było i kiedy przyjechaliśmy w piątek czekał na nas pokój, co prawda z jednym jedynym meblem, a mianowicie z dużym łóżkiem, ale nam nic więcej nie było potrzeba – psie posłania przywieźliśmy ze sobą.
Przez dwa dni nic nie robiłam, tylko chodziłam na grzyby. Brałam duży kosz taki, jak do kopania ziemniaków i biegłam do lasu z samego rana. Nawet nie zabierałam psów, bo Ralf o świcie nie nadawał się jeszcze do użytku, tak więc szłam sama, a swoich chłopaków zostawiałam słodko śpiących. Wracałam z całym koszem prawdziwków i kraśniaków. Chwilę odpoczywałam, piłam kawę, brałam kolejny kosz, zabierałam psy i Andrzeja i szliśmy ponownie do lasu, a po południu robiłam jeszcze jedną turę. Do Białegostoku wróciliśmy z całym bagażnikiem grzybów.
Od wiosny tego roku mój dziadek czuł się bardzo źle. Miał 82 lata, ale uwzględniając długowieczność mojej rodziny nie był to bardzo poważny wiek. Oboje jego rodzice umarli dobrze po dziewięćdziesiątce. Jednak we wrześniu jego stan zaczął się znacząco pogarszać. I w końcu 22 września, dokładnie w dniu jego 83 urodzin, matka z ojczymem odwieźli go do szpitala. Kiedy już został przyjęty na oddział, okazało się, że nie zabrał ze sobą okularów.
– Natychmiast jedźcie do domu po okulary – przykazał matce i ojczymowi.
– Ale tato, ja nie chcę cię zostawiać samego – zaoponowała matka.
– A co mi ty tutaj pomożesz. Jedź po te okulary. Co ja tutaj będę robić? Bez nich nawet nie poczytam.
Matka nie bardzo chciała jechać, ale w końcu usłuchała ojca. Zanim wróciła z okularami, dziadek już nie żył.
Straciłam moją oporę życiową, fundament, na którym budowałam swoją osobowość, przyjaciela, mentora, wzór do naśladowania, źródło do czerpania siły życiowej. Ioan Juzwuk-Potapow był człowiekiem niezwykłym, przeżył życie pełne wyzwań, trudu i niezwykłych zwrotów. Urodził się jeszcze za cara w Sankt Petersburgu, z którego z rodzicami uciekł w 1918 roku, osiadł w Brześciu nad Bugiem, tam się ożenił i doczekał dzieci, z wykształcenia był leśniczym, ale w wieku 40 lat został prawosławnym księdzem, ponieważ ślubował to Bogu, kiedy leżał przy śmierci po ciężkim wypadku. Nigdy nie skalał się kłamstwem, oszustwem czy nieuczciwością. Pozostawił po sobie niezwykły pomnik – wybudowaną na pogorzelisku piękną cerkiew w miejscowości Klejniki na Podlasiu – najpiękniejszą wiejską cerkiew zbudowaną w Polsce w XX wieku. Choć od jego śmierci minęło 25 lat, przy każdej decyzji, przy każdym wyborze, pytam siebie, jak on by w takiej sytuacji postąpił. To on i jego ojciec, pradziadek Filip, uczynili mnie takim człowiekiem, jakim jestem.


Odcinek 71

Studium Psychotroniczne to były nie tylko zajęcia podczas weekendów, ale i dwa razy w roku wyjeżdżaliśmy na szkolenia – zimą do Wisły, a latem do Jastrzębiej góry. Pierwszy taki wyjazd był na początku marca 1997 roku. Pojechałam tam jeszcze jako zwyczajny słuchacz, ale to tam zawarłam znajomości, które później znacząco odbiły się na moim życiu. Już podczas pierwszego wyjazdu poznałam sławy rosyjskiej ezoteryki, wybitnych astrologów – lekarza-homeopatę Piotra Pałagina, fizyka jądrowego i filozofa Awiessłoma Podwodnego oraz lingwistę Fiodora Rożańskiego. W polskiej mentalności osoby zajmujące się wiedzą tajemną kojarzą się z Cygankami i zmurszałymi, prymitywnymi starowinkami i szybciej można się doczekać stwierdzenia, że jest to naciągactwo i szarlataneria niż jakakolwiek wiedza. Okazało się, że w Rosji jest całkiem inaczej. Tam astrologią, Tarotem, runami zajmują się ludzie posiadający wysokie i wyjątkowo głębokie wykształcenie i niezwykłą kulturę osobistą. Dzięki znajomości języka mogłam zawrzeć z nimi bliskie i serdeczne znajomości. Największe wrażenie zrobił na mnie Awiessałom Podwodny, którego książkę wówczas tłumaczyłam.
Pobyt w Wiśle był niezwykle owocny, ale po 10 dniach wracałam do domu niezwykle stęskniona do swoich czworonożnych przyjaciół. To jak mnie powitał Ralf i Wolf było nie do opisania, a przez kilkanaście następnych dni chłopcy nie spuszczali mnie z oczu i nawet do toalety chodzili ze mną.
Tłumaczenia zmusiły mnie do kupienia komputera, gdyż wymóg wydawnictwa był taki, że musiałam dostarczyć gotowy tekst na dyskietce. O komputerach wiedziałam tylko tyle, że są. W dodatku nie miałam żadnych zdolności technicznych, o informatyce nie wspomnę. Mimo to bohatersko kupiłam komputer doprowadzając przy tym zakupie chłopaków ze sklepu prawie do łez, kiedy im powiedziałam:
– Nie znam się na żadnych parametrach i nic mnie one nie obchodzą. Będę używała komputera jako maszyny do pisania.
To prawda, że od dzieciństwa umiałam pisać na maszynie, nauczył mnie tego jeszcze w Rogaczach dziadek, więc opanowanie klawiatury nie stanowiło problemu. Tylko że na komputerowej klawiaturze było tyle różnych, ciekawych klawiszy. Kiedy przepisałam do z ręcznego tłumaczenia około jednej trzeciej tekstu książki, jakiś czort podkusił mnie zaznaczyć na czarno cały ten tekst i nacisnąć klawisz „Delete”. I nastąpiły jakieś dziwne czary – cały napisany tekst zniknął. Oczywiście nie wiedziałam wtedy, że jest też w komputerze funkcja przywróć – musiałam wszystko raz jeszcze przepisać, ale już wiedziałam do czego służą dwa klawisze…
W tym natłoku pracy czasu miałam jak na lekarstwo, ale pewien mój znajomy mówił, że jak człowiek nie ma czasu, to powinien znaleźć sobie dodatkowe zajęcie i wtedy się okaże, że ma na nie czas. Uznałam to za dobry pomysł i postanowiłam zrobić kurs na prawo jazdy. Na szczęście zaczęły się wakacje i nie musiałam chodzić do pracy.
W tym wszystkim ogromnie pomagał mi Andrzej i to nie tylko przejmując wiele obowiązków domowych, ale także robiąc korekty. Każdą książkę czytałam dwa razy, żeby być pewną, iż nie przepuściłam żadnego błędu. Z czasem drugi raz czytał ją za mnie Andrzej, a że w liceum skończył klasę o profilu humanistycznym, bez trudu radził sobie z tym zadaniem.
Starałam się zainteresować Martę tym, co robię, ale moje dziecko wyraźnie się wstydziło, że ma matkę „wróżkę”, choć wcale nie gardziło zarabianymi przeze mnie w ten sposób pieniędzmi.

Odcinek 72.

Jedyne chwile prawdziwego odpoczynku to były te, które spędzałam z psami – spacery, zabawy, przytulanie się i pieszczoty. Na to nigdy nie mogło zabraknąć mi czasu. To właśnie wtedy nauczyłam Ralfa tańczyć i stąd tytuł tej książki. W owym czasie bardzo modne było „Takie tango” Budki Suflera. Można było je usłyszeć wszędzie, a w radiu puszczano je po kilka razy dziennie. Któregoś wieczoru siedziałam kompletnie bez sił. Jak zawsze w takiej sytuacji podszedł do mnie Ralf i trącił nosem w rękę. Podniosłam głowę i w tym momencie rozległy się pierwsze słowa piosenki: „Na sali wielkiej i błyszczącej tak jak nocne Buenos Aires”. Wtedy wpadł mi do głowy pomysł. Podniosłam się z fotela, poklepałam ręką po klatce piersiowej, co było sygnałem dla Ralfa, że może na mnie skoczyć, co ten też uczynił, ale ja wyciągnęłam prawą rękę, jak do tanga, a lewą położyłam na niej łapę mego doga i po chwili już tańczyliśmy. Nigdy wcześniej ani później nie miałam lepszego partnera do tanga. Ralf, kiedy stał na tylnych łapach przewyższał mnie o głowę, więc tworzyliśmy naprawdę zgrabną parę. Pies bardzo szybko załapał, że trzeba jedną łapę kłaść na mojej dłoni i po kilkukrotnym przećwiczeniu tańczyliśmy „Takie tango” idealnie.
Co prawda pojawił się wkrótce pewien problem. Otóż jak tylko Ralf słyszał tę konkretną melodię, natychmiast przychodził do mnie, trącał mnie łapą i zachęcał do tańczenia. Kiedyś wyciął mi taki numer w centrum Białegostoku. Spacerowaliśmy całą rodziną po Plantach, kiedy dały się słyszeć dźwięki „Takiego tanga”. Grał je na akordeonie uliczny grajek. Ralf natychmiast trącił mnie łapą i po chwili już opierał się o moje barki. Cóż było robić. Wyciągnęłam rękę i przyjęłam stosowną pozycję. Po chwili otaczał nas dosłownie tłum. Andrzej z Martą i Wolfem dyskretnie się wycofali. Do dziś podejrzewam, że się po prostu wstydzili mojego zachowania, ale chyba niepotrzebnie, bo kiedy grajek skończył grać, a Ralf opadł na cztery łapy, otrzymaliśmy rzęsiste brawa. Kiedy ludzie się rozeszli, a reszta mojej rodziny dołączyła do mnie usłyszałam jak Andrzej burczy pod nosem:
– Następnym razem wezmę czapkę i będę chodzić zbierać datki.
Nawet tego nie skomentowałam, bo nie uważałam, żebyśmy z Ralfem zrobili cokolwiek złego czy niestosownego.
W maju trafiła do mnie do korekty pewna książka o Tarocie polskiej autorki. Beznadziejna zarówno pod względem merytorycznym, jak i stylistycznym. Samo poprawianie błędów rzeczowych doprowadzało mnie do rozpaczy. W pewnym momencie pomyślałam sobie: „A czemu ja nie napiszę ksiązki o Tarocie? Gorszej już napisać się nie da, więc z założenia napiszę lepszą”. A że u mnie od pomysłu do działania niedaleko na najbliższych zajęciach w Studium podeszłam do Janusza i spytałam:
– Janusz, jeśli ja napiszę książkę o Tarocie, wydasz ją?
– Oczywiście, z wielką przyjemnością – zapewnił mnie dyrektor wydawnictwa.
Tak więc do swoich licznych obowiązków zawodowych dołączyłam pisanie książki i muszę przyznać, że po pierwsze szło mi ono wyjątkowo sprawnie, po drugie – sprawiało mi to wiele przyjemności. W końcu od dziecka chciałam być pisarką.
Na samym początku wakacji wypadł kolejny wyjazd szkoleniowy, tym razem do Jastrzębiej Góry. Z jednej strony był on dla mnie źródłem wiedzy, inspiracji, ciekawych znajomości, ale z drugiej każde rozstanie, nawet na kilka dni z moimi psami sprawiało mi ból. Bez Ralfa i Wolfa czułam się niepełna, zagubiona i bezbronna. To oni byli moją siłą, oporą i miłością. Dlatego pomimo zdobywania interesującej wiedzy i poznawania kolejnych ciekawych osób z wielką przyjemnością wracałam do moich psów. Do córki i Andrzeja aż tak nie tęskniłam, z nimi mogłam porozmawiać przez telefon, a Marta nawet na kilka dni przyjechała do mnie do Jastrzębiej Góry. Była z niej już nastolatka pełną gębą. Po wakacjach zaczynała naukę w wymarzonej szkole – jedynym w Białymstoku wówczas prywatnym liceum. Choć czesne było tam dość wysokie, moje zarobki pozwalały spełnić to jej marzenie i zapewnić naprawdę dobre wykształcenie mojemu jedynemu ludzkiemu dziecku.

Odcinek 73.

Resztę wakacji przeznaczyłam przede wszystkim na pisanie książki, ale wygospodarowałam tydzień na odpoczynek. Urlop tak jak w ostatnich latach spędziliśmy w Miedwieżykach, gdzie matka i ojczym coraz ładniej wszystko zagospodarowywali. Mimo to Ralf nadal był zdegustowany wiejskimi warunkami. Jedynie mleko prosto od krowy trochę mu rekompensowało spartańskie warunki. Za to Wolfik był szczęśliwy i wcale się nie przejmował tym, że nie widzi. On w ogóle doskonale zapamiętywał, co gdzie jest i świetnie sobie radził. Co prawda ojczym nasadził nieco nowych drzew i Wolf biegnąc uderzył w jedno z nich, ale zareagował jak to on – usiadł przed niespodziewaną przeszkodą, otrząsnął się i złapał cienki pień w pysk usiłując przegryźć „wrogi element”. Ledwo zdążyłam uratować przed jego zemstą młodą lipę. Co prawda psiak zapamiętał, że ona tam rośnie i już nigdy więcej się z nią nie zderzył.
Od razu po wakacjach, na początku września, zaniosłam do wydawnictwa tekst swojej pierwszej książki i tak poznałam Małgosię, z którą los połączył mnie na trwałe. Najpierw były to kontakty ściśle zawodowe, z czasem rozszerzyły się również o te związane z psami. I tak jest do dziś. To ona edytowała każdą moją książkę i jeśli nic się nie zdarzy także i tę przygotuje do druku. Małgosia już wówczas była jednym z najlepszych łamaczy książek w Białymstoku i byłam spokojna oddając w jej ręce moje pierworodne „książkowe dziecko”. Praca poszła szybko. Również projekt okładki zaakceptowałam bez poprawek i jeszcze przed Bożym Narodzeniem 1997 trzymałam w rękach autorskie egzemplarze mojej pierwszej książki „Misterium Tarota”.
Szkoda, że człowiek pewnych rzeczy nie wie w stosownym czasie. To były moje najszczęśliwsze lata, właśnie od 1997 do 2001 roku. Niestety, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ciągle mi się wydawało, że czegoś brakuje do szczęścia, że bez tego czy tamtego nie mogę być usatysfakcjonowana, że jeszcze to czy tamto muszę osiągnąć. A to była jedna wielka bzdura. Miałam wszystko, co potrzebne do życia i bycia szczęśliwą, choć nie byłam wtedy tego świadoma. Największym szczęściem były zdrowe, radosne, ułożone i mądre psy. I one, swoją miłością i wdzięcznością, najbardziej mnie motywowały do pracy i zapewniania nam takich warunków życia, które uważałam za godne. Każdego dnia odczuwałam ich miłość i przywiązanie. Ileż to razy Ralf podchodził do mnie, kiedy siedziałam pracując przed komputerem, kładł mi głowę na kolanach sugerując, że czas na przerwę… A jak to nie pomagało, to podnosił swój wielki, piękny łeb i kładł mi go bezpośrednio na klawiaturę przyciskając do niej moją rękę i jak to nazywałam, „pisząc” do mnie list. Ileż to razy Wolfik siadał obok krzesła, które zajmowałam podczas pracy, opierał swoje łapy na moich nogach, nie bacząc, że trzymam na nich kartki z wydrukiem korekty i zachęcał do chwili relaksu… Moje kochane, najdroższe Chłopaki! Tylko one martwiły się o mnie i dbały, bym nie zapomniała choć o krótkim odpoczynku…
Na drugim roku nauki w Studium Psychotronicznym otrzymałam kolejną propozycję pracy – tłumaczenie synchroniczne wykładów w tej szkole. Podjęłam się tego, ponieważ nie zajmowało mi to dodatkowo czasu i tak przecież chodziłam na zajęcia i jeździłam na szkolenia do Wisły i Jastrzębiej Góry. Natomiast znalazłam się w dość ciekawej sytuacji, ponieważ byłam jednocześnie słuchaczką tej szkoły, jak i jej pracownikiem. W życiu później parokrotnie bywałam w takiej „podwójnej” sytuacji. Trochę się bałam tego, czy poradzę sobie z takim tłumaczeniem – stoi wykładowca, a ja obok, on prowadzi wykład, a ja synchronicznie tłumaczę. Wymaga to dobrego zgrania się obu osób. Na początku tłumaczyłam Piotra Pałagina i tu nie było problemów, bo po pierwsze zdążyliśmy się zaprzyjaźnić, a po drugie Piotr miał doświadczenie w pracy z tłumaczami i zdecydowanie mi pomagał. Później tłumaczyłam Lenę Rusakową, moją serdeczną przyjaciółkę i tu też dałam radę.

Odcinek 74.

Schody zaczęły się przy Ramazie Zacharianie, gdyż on pierwszy raz pracował z tłumaczem, a ja nie miałam jeszcze zbyt dużego doświadczenia. Sam Ramaz był fascynującym człowiekiem, spokrewnionym z ostatnim carem Rosji i jego arystokratyczne pochodzenie było widać na każdym kroku. Nie zmienia to faktu, że absolutnie nie umiał pracować z tłumaczem i całkowicie zapominał, że musi robić przerwy w swojej wypowiedzi, żebym mogła przełożyć na polski jego słowa. Dopiero po interwencji Pałagina i Rożańskiego, którzy długo i szczegółowo tłumaczyli mu, jak ma mówić, żeby można to było przetłumaczyć, dałam radę z nim pracować. Kiedy już się zsynchronizowaliśmy, zaczął się inny problem. Otóż zajęcia trwały po 10 godzin dziennie. Etykieta tłumacza nakazuje mu stać, kiedy stoi osoba, której słowa się tłumaczy. Usiąść można tylko wtedy, kiedy siedzi wykładowca. Ramaz cały czas stał – jeden dzień, drugi, trzeci. Nóg nie czułam po takich 10 godzinach. Gdybym jeszcze mogła nałożyć kapcie. Nic z tego. Stałam te 10 godzin w szpilkach. W końcu czwartego dnia rano Ramaz przed wykładem powiedział do mnie:
– Pani Allo! Złapałem przeziębienie, mam temperaturę, czy może pani dzisiaj usiąść, bo nie jestem pewien, że dam radę na stojąco cały dzień prowadzić wykłady.
Zrobiłam ze zdziwienia oczy jak młyńskie koła. Dopiero po chwili do mnie dotarło, że Ramaz nie siadał nie dlatego, że nie chciał, ale dlatego, że nie wyobrażał sobie sytuacji, by on usiadł pierwszy, gdy kobieta stoi i niczego w tej sytuacji nie zmieniało to, że byliśmy w relacji zawodowej. Ot siła dobrego wychowania! Ja z kolei musiałam stać, bo tak nakazywała etykieta zawodowa tłumaczy. Wyjaśniłam to Zacharianowi i zaproponowałam iście salomonowe rozwiązanie tej patowej sytuacji:
– Ramaz Rafaiłowicz – powiedziałam – będziemy siadać na trzy cztery.
Tak też robiliśmy do końca naszych wspólnych wykładów.
Każdy wyjazd umacniał moją pozycję zawodową w środowisku ezoterycznym, ale nie sprawiał mi przyjemności, ponieważ rozdzielał mnie z moimi psami, a one stawały się tym, co w moim życiu najważniejsze – moją największą miłością. W domu też miałam coraz więcej pracy i nie miałam już czasu kompletnie na nic. Zdawałam sobie sprawę, że długo tak nie pociągnę i muszę z czegoś zrezygnować. Logicznym było, że powinnam odrzucić to zajęcie, które przynosi najmniej dochodów, a tym zajęciem była praca polonistki, dlatego też po 13 latach złożyłam wymówienie z pracy w szkole. Było mi trochę żal kontaktu z młodzieżą, ale finansowo nie odczułam żadnej różnicy, a nawet odwrotnie – moje dochody wzrosły, bo miałam więcej czasu na przyjmowanie klientów, tłumaczenia, korekty i pisanie książek, bo za „Misterium Tarota” pojawiły się następne.
Oczywiście cały ten czas umilały mi psoty moich chłopaków, a ich repertuar był niewyczerpany. Andrzej obchodzi urodziny w kwietniu. W 1998 roku dostał od swojej mamy na tę okazję pyszny tort. Mało osób wie o tej jego uroczystości, więc w większości zjedliśmy go sami, ale wieczorem z życzeniami przyszli Czarek i Aneta. Usadziłam ich w fotelach, podałam na talerzykach po sporym kawałku tortu i poszłam do kuchni zrobić kawę. Kiedy wróciłam, zobaczyłam, że Aneta jeszcze je tort, a u Czarka na talerzyku nie zostało ani okruszka.
– O, widzę, że ci smakował tort Czarku – powiedziałam z uśmiechem.
– Nie wiem, czy mi smakował – odpowiedział z zadumą Czarek.
Zrobiłam zdziwioną minę i spytałam:
– Jako to?
– Chyba był dobry. Bo ten duży – mówił Czarek pokazując na Ralfa – podszedł do mnie, mlasnął językiem i cały kawałek tortu znikł z talerzyka.
– O matko! – jęknęłam – czemu mu na to pozwoliłeś?
– A co miałem zrobić? Jak ty kiedyś na Jeziorem Rajgrodzkim wyjąć mu z pyska i zjeść.
– No nie. Przepraszam cię. Zaraz przyniosę drugi kawałek.
– Dobrze, ale stój przy mnie zanim go nie zjem, bo ten twój synuś znowu mi go zwinie.
Tak też zrobiłam, czyli nie opuściłam gości dopóki nie zjedli poczęstunku. Ralf natomiast leżał na wersalce z miną niewiniątka.

Odcinek 75.

Nasze osiedle znało Ralfa i było do niego przyzwyczajone, ale wystarczyło, że pojawiliśmy się gdziekolwiek dalej, by budzić sensację. Kiedyś spacerowaliśmy z Ralfem i Wolfem po sąsiedniej dzielnicy, a naprzeciwko nas szło dwóch podpitych facetów. Kiedy zobaczyli psy zatrzymali się i jednej mówi do drugiego pokazując na Ralfa:
– Popatrz, jaki duży pies.
A ten drugi po przyjrzeniu się nam odpowiedział:
– Coś ty. Duży pies to ten mniejszy. Ten większy to mała krowa.
To było w zasadzie miłe. Na pewno w porównaniu do wielu niewybrednych komentarzy na temat posiadania takich psów, ich karmienia i trzymania w domu. Ciekawe dlaczego Polacy czują taką głęboką potrzebę komentowania czyjegoś życia? Widocznie dlatego, że jestem tylko pół krwi Polką nie odczuwam potrzeby zaczepiania obcych ludzi na ulicy i komentowania ich sposobu ubierania się, chodzenia, prowadzania psa na smyczy itp. Gdybym za każde głupie pytanie na temat moich psów dostawała choćby złotówkę, mogłabym za te pieniądze kupić całkiem przyzwoity samochód. Na początku takim osobom starał się wyjaśnić jak wygląda życie z takim psem w domu, ale szybko zrozumiałam, że jest to bez sensu, że nikt niczego nie chce się dowiedzieć, a jedynie wykazać swoją wyższość nade mną, więc opanowałam stosowny arsenał odpowiedzi. Najciekawsza była reakcja, kiedy odpowiadałam na pytanie:
– A po co pani taki wielki pies? Po co go pani trzyma?
Patrzyłam wtedy pytającemu głęboko w oczy i odpowiadałam:
– Po co go trzymam? Bo mnie na to stać.
Co ciekawe, reakcja pytającego w każdym przypadku była taka sama – odwracał wzrok i bez słowa odchodził. Nie wiem do dziś, dlaczego ta odpowiedź wywoływała taką reakcję, ale skoro była skuteczna stosuję ją także teraz.
Latem 1998 roku pojechałam po wielu latach do Rosji. Ostatni raz byłam tam, a konkretnie w Moskwie jeszcze za czasów komuny w 1980 roku pod czas Olimpiady. Tym razem jechałam na zaproszenie moich rosyjskich przyjaciół Piotra Pałagina i Leny Rusałkowej. Była to cała wyprawa – Piotr był samochodem w Polsce na wykładach i w drodze powrotnej zabrał mnie ze sobą. Jechaliśmy we trójkę, bo Piotrowi towarzyszyła jego polska narzeczona Agnieszka. Była to niesamowita podróż, bo zaczęliśmy zwiedzanie od Kowna, potem były Troki, Wilno, Ryga, Psków i w końcu dotarliśmy do Petersburga. Byłam w mieście moich przodków po raz pierwszy. Zgodnie z obietnicą złożoną na łożu śmierci mojemu pradziadkowi Filipowi nigdy nie pojechałam do Leningradu. Tak mnie wychowano – zgodnie z rosyjskim przysłowiem „Słowo droższe od pieniędzy” nie mogłam zrobić inaczej. W 1998 mogłam spokojnie udać się do Petersburga, gdyż ta nazwa została przywrócona temu miastu 6 września 1991.
Po kilkudniowym pobycie w Sankt Petersburgu i po pobieżnym zwiedzeniu tego miasta (na dokładne trzeba by było kilku miesięcy) pojechaliśmy do Moskwy, a stamtąd zrobiliśmy jeszcze wycieczkę do Suzdali słynącego z sakralnych zabytków architektonicznych i należącego do tak zwanego Złotego Pierścienia – szeregu miast i miasteczek leżących w odległości do 250 kilometrów od stolicy Rosji. Tam, w monastyrze Spaso-Jewfimijewskim, wysłuchałam niesamowitego koncertu wykonanego na zabytkowych dzwonach, a jest ich tam kilkadziesiąt. Duże wrażenie zrobiła też na mnie drewniana cerkiew św. Mikołaja, którą wybudowano w 1744 roku bez użycia choćby jednego gwoździa.
Cała ta podróż była dla mnie czymś niesamowitym. Znalazłam się w miejscach, o których opowiadał mi pradziadek i dziadek. Czułam się tak, jakby razem ze mną byli w tych miejscach, a ja patrzyłam na nie ich oczami. W końcu tyle razy opowiadali mi o nich, kiedy byłam dzieckiem.
Tym niemniej z radością wróciłam po dwóch tygodniach do domu, bo tam czekały na mnie moje psy…

Odcinek 76.

W związku z tym, że nie pracowałam już w szkole i całkowicie dysponowałam swoim czasem, a Marta miała już prawie 17 lat i nie wymagała stałej opieki, mogłam zadysponować urlop w dogodnym dla siebie czasie. Z powodu mojej pasji do zbierania grzybów w tym roku pojechaliśmy na tydzień do Miedwieżyk na początku września, kiedy ojczym dał mi znać, że jest wysyp prawdziwków. Po kilku latach pracy matki i ojczyma oraz moim wsparciu finansowym dacza wyglądała całkiem inaczej – wszystko było ogrodzone, plot obsadzony drzewami, z przodu przed domkiem był ogród kwiatowy, z tyłu sad i warzywniak, na podwórku zainstalowano pompę głębinową, a od niej doprowadzono wodę do domku. Teraz było to prawdziwe miejsce na wypoczynek, a matka i ojczym spędzali tam cały sezon – wyjeżdżali w kwietniu, jak tylko robiło się cieplej i mieszkali tam do końca października.
Kiedy przyjechaliśmy od razu ruszyłam na grzybobranie. Mój ojczym był zawołanym grzybiarzem, ale tak jak większość z nich nie chciał mi zdradzić swoich grzybowych miejsc, a przynosił całe kosze prawdziwków. Pytałam go, ale mnie zbywał i mówił o takich miejscach, które sama znałam. Pomyślałam sobie: „Trudno, pojadę na czuja”, Wsiadłam w naszego Fiata i pojechałam do lasu. Jechałam wolno, bo zastanawiałam się, które miejsce wybrać. Zatrzymałam się w jednym znanym mi z wcześniejszych grzybobrań. I owszem znalazłam tam koźlarze, kraśniaki i parę prawdziwków, ale nie tyle, ile przynosił ojczym. Po godzinie zrezygnowałam, wsiadłam w samochód i zawróciłam w stronę daczy. W pewnym momencie przejeżdżałam obok młodniaka, który niedawno był przerzedzany i między drzewami na ziemi leżało mnóstwo ściętych gałęzi. W pewnym momencie zobaczyłam chodzącego tam człowieka. Wydało mi się, że to ojczym. „Ale co on by tu robił?” – pomyślałam. „Przecież w takim miejscu nie może być grzybów”. Jednak napędzana ciekawością odjechałam kawałek dalej, żeby ojczym nie zobaczył mego samochodu, wzięłam koszyk i weszłam do tego młodniaka od drugiej strony. Ledwie postawiłam nogi wśród drzew, jak oniemiałam. Prawdziwki rosły jeden na drugim. Takiej ich ilości nigdy wcześniej (ani później) w jednym miejscu nie widziałam. W ciągu dwudziestu minut miałam ich pełny wielki kosz na ziemniaki. Szybko zaniosłam go do samochodu, wysypałam zbiór do bagażnika i poszłam po następne grzyby. W ciągu dwóch godzin miałam cały bagażnik prawdziwków i jeszcze cały kosz na siedzeniu.
Przy takim wysypie grzybów biegałam po lasach całymi dniami i do domku letniskowego zachodziłam tylko po to, by zostawić swoje zbiory. Pod koniec dnia byłam nieprzytomnie zmęczona. Nogi mnie nie bolały, one paliły żywym ogniem. Matka przygotowywała kolację, ale ja nie czekając na nią postanowiłam się położyć, żeby choć trochę odpocząć. Prawie od razu zapadłam w półsen. Nawet nie czułam jak obok mnie na łóżku kładzie się Ralf. Był taki cieplutki i przytulny, że tylko przytuliłam się do niego i po chwili spałam.
Wydawało mi się, że nie minęła nawet minuta, gdy usłyszałam głos matki:
– Śpisz? Wstawaj, mówiłam, że za chwilę będzie kolacja.
Byłam tak rozespana, że nie miałam nawet sił odpowiedzieć. Usłyszałam tylko pukanie do drzwi, o tej porze roku przesłoniętych, jak to jest w naszym regionie w zwyczaju, tylko kotarą chroniącą od much i innych owadzich nieproszonych gości, a po chwili poczułam, że mama weszła do pokoju. Z trudem otworzyłam oczy. Chciałam powiedzieć, że jestem zbyt zmęczona, by jeść kolację i dostrzegłam, że mama wyciąga w moim kierunku rękę, próbując mnie zbudzić. To, co nastąpiło w tym momencie wywołało i u mnie, i u mamy szok, choć z różnych powodów. Otóż mój najłagodniejszy na świecie pies, który nie potrafił się odgryźć nawet, jak był zaatakowany, wydał z siebie głuchy warkot, a potem błyskawicznym ruchem chwycił mamę za rękę i odciągnął jej dłoń ode mnie. Byłam tak zaskoczona, że nawet nie wydobyłam z siebie głosu, tylko gwałtownie usiadłam na łóżku. Widząc to, Ralf puścił rękę i położył się z powrotem tak, jakby nic się nie stało. Spojrzałam z niepokojem na dłoń matki i z ulgą stwierdziłam, że po pierwsze ją w ogóle ma, widziałam jak Ralf przegryza na pół wołowe kości, a po drugie, że nie płynie z niej krew. Matka cała blada wyszła z pokoju. Zerwałam się z łóżka i wybiegłam za nią:
– Mamo, nic ci się nie stało?
– Na szczęście nie. Ale też coś, zawsze mówiliście, że to najłagodniejszy pies pod słońcem, na nikogo się nie rzuca.
– Mamo, bo to prawda. Nie wiem, co się mu stało.

Odcinek 77.

Na te słowa z pokoju wyszedł Ralf i zmierzał prosto w kierunku matki. Przyznam się, że byłam zbyt ciekawa, co będzie dalej, by go zatrzymywać. Pies podszedł do mojej rodzicielki, wsunął łeb po jej dłoń, gestem, którym zawsze domagał się pieszczot, widząc brak jej reakcji spojrzał na nią, jakby chciał powiedzieć: „Nie gniewaj się, ja tylko spełniłem swój obowiązek”, a potem jeszcze raz wsunął głowę pod rękę.
– Widzisz mamo – powiedziałam– on jest łagodny. Starał się tylko mnie bronić.
– No tak, teraz rozumiem, po co trzymasz tego psa. Mogłabyś wziąć śpiwór, jego i spać w ciemną noc w lesie pod drzewem, a nikt by cię nie ruszył.
„No tak – pomyślałam – to prawda, a śpiwór byłby niezbędny, tylko, że nie dla mnie, a dla wygodnisia Ralfa.” Ale tego już nie powiedziałam głośno.
Nienormowany czas pracy sprawił, że mogłam bardziej ergonomicznie i ekonomicznie nim dysponować i więcej czasu spędzać z moimi chłopakami. Starałam się też korzystać z udogodnień technicznych. Miałam komputer, więc już w 98 roku pojawił się u mnie w domu Internet, a w następnym roku nabyłam swój pierwszy telefon komórkowy. Życie toczyło się spokojnie, tylko mnie coraz bardziej irytowały częste wyjazdy – zapraszono mnie do pracy nie tylko jako tłumacza, ale też jako wykładowcę Tarota do różnych szkół psychotronicznych, które pojawiały się wówczas w Polsce jak grzyby po deszczu. Zresztą zapraszano mnie nie tylko na wykłady w Polsce, ale i w Rosji oraz na Ukrainie. A każdy taki wyjazd, to było rozstanie z psami, co nie sprawiało mi żadnej przyjemności. Wpadłam więc na pomysł, że sama będę organizować kursy. „Co innego zostawiać psy na kilka godzin, ale po zajęciach wrócić do domu i cały wieczór spędzić z nimi, a co innego wyjeżdżać na kilka dni”. Powiedziałam o tym pomyśle Andrzejowi, ale ten wylał na mnie kubeł zimnej wody:
– A kto tutaj do ciebie zechce przyjechać?
– Nie wiem – odpowiedziałam – ale spróbować można. Dam ogłoszenie w „Nieznanym Świecie” i zobaczymy.
Jak powiedziałam tak zrobiłam. I kolejny raz zadziałała siła anonsu – na kurs do mnie zgłosiło się prawie 30 osób. Zarobiłam na nim tyle, co na trzech wyjazdach w Polsce i w dodatku mogłam po zajęciach spędzać czas z moimi psiakami. Całkiem usatysfakcjonowana zrezygnowałam z jeżdżenia na kursy do Wrocławia, Poznania, Katowic i Warszawy. Pozostałam tylko przy zaproszeniach zagranicznych. Dzięki temu miałam więcej czasu dla psów i nie straciłam na dochodach.
Niestety, czas płynął i zaczęłam zauważać, że moje najdroższe kochanie, światło moich oczu, moje serce – Ralf – starzeje się. Coraz rzadziej dawał się namówić Wolfowi do zabaw, coraz więcej spał, aż w końcu pojawił się nieco kłopotliwy problem – przy wstawianiu, a z czasem nawet bezwiednie we śnie Ralf zaczął popuszczać mocz. Zaczęliśmy mu zakładać na noc pampersy, ale widziałam, że nie jest to dla niego komfortowa sytuacja i będąc z natury wyjątkowo cierpliwym stworzeniem, znosi to, jednak zachowuje się tak, jakby się wstydził. Kiedy problem zaczął się nasilać, postanowiliśmy pojechać do weterynarza.
Podstawowe badania krwi i moczu nie wykazały żadnych problemów. Doktor Rudobielska głęboko się zamyśliła. Ralf grzecznie leżał na boku tak, jak mu kazałam. Lekarka podeszła do niego i zaczęła mu delikatnie uciskać brzuch. Kiedy nacisnęła w jednym miejscu, pokazały się kropelki moczu. Zbadała to miejsce dokładniej kiwając przy tym głową. W końcu powiedziała:
– Wymacałam przyczynę. To jądro, które mu nie zeszło, znacznie się powiększyło i jak Ralf się kładzie w pewnej pozycji, to ono naciska na pęcherz moczowy. Tak więc popuszczanie ma czysto mechaniczną przyczynę.
– I co robimy pani doktor? – spytałam
– Moim zdaniem trzeba koniecznie usunąć to jądro i to nawet nie ze względu na popuszczanie moczu, ono znacznie się powiększyło i może też uciskać inne narządy w jamie brzusznej.
– Dobrze pani Mario. Kiedy możemy się umówić na zabieg?

Odcinek 78.

Lekarka sięgnęła po kalendarz i wyznaczyła nam termin za 3 dni. Przyjechaliśmy z samego rana bardzo zdenerwowani. Mnie ogromnie niepokoiła nie tylko sama operacja, ale i narkoza, która w przypadku dogów jest sama w sobie niebezpieczna, ponieważ jest to rasa, która ze swej natury ma słabe serca i często na nie choruje. A Ralf miał już siedem i pół roku, co w przypadku dogów uznaje się za poważny wiek. Z tego wszystkiego przyjechaliśmy za wcześnie i czekaliśmy na podwórku przed lecznicą. Był wrzesień, ale pogada dopisywała, świeciło słońce i było ciepło.
Pani Maria kiedy nas zobaczyła przez otwarte okno, wyszła z zastrzykiem tzw. „głupiego jasia”, podała go Ralfowi i powiedziała:
– On jest tak wielki, że ta dawka jedynie go nieco oszołomi, jak zobaczycie państwo, że robi się ospały, wejdźcie do poczekalni, a ja w zależności od jego stanu będę dawkować narkozę.
Zastosowaliśmy się do polecenia, ale Ralf dosłownie po trzech minutach osunął się na ziemię i zasnął. Lekarka jak to zobaczyła, wybiegła z budynku i aż jęknęła:
– Ojej! Do głowy mi nie przyszło, że on po takiej ilości zaśnie i co my teraz zrobimy? Zaraz poszukam jakichś mężczyzn, żeby nam pomogli go wnieść do zabiegowego.
Spojrzałam na nią z oburzeniem i powiedziałam:
– Pani doktor, swoje dzieci noszę sama.
Ukucnęłam przy Ralfie i założyłam sobie jego przednie łapy na plecy. Kazałam Andrzejowi ułożyć na moim barku głowę mego synka i powoli zaczęłam się podnosić wraz z ciałem tego, którego kochałam najbardziej na świecie. Kiedy już prawie stałam, powiedziałam Andrzejowi, by złapał psa od dołu i tak bez większych problemów wnieśliśmy Ralfa do środka lecznicy. Cały ten proces obserwowało kilkanaście osób. Z jakiegoś powodu zaczęli bić brawo. Nie bardzo rozumiałam o co im chodzi. Za bardzo bałam się o Ralfa, by się nad tym zastanawiać.
Tradycyjnie już asystowałam przy operacji, a była ona długa i dość skomplikowana. Kiedy w końcu udało się wyizolować zrakowaciałe jądro pani Maria pokazała mi je, a nie był to przyjemny widok, ponieważ urosło ono do wielkości dwóch moich pięści. Nic dziwnego, że uciskało na pęcherz moczowy, a i zapewne na inne narządy. Potem lekarka zważyła je i okazało się, że waży prawie kilogram. Dalej wszystko przebiegło już sprawnie – pani Maria szybko zamknęła brzuszek Ralfa, zrobiła mu zastrzyk i kazała doktor Ewie zostać przy nim w zabiegowym, a mnie poprosiła do gabinetu, gdzie wyjaśniła, jak mam się opiekować psem po operacji. Skrzętnie wszystko zanotowałam i rozliczyłam się z lekarką, po czym skierowałam do zabiegowego. Był tam już Andrzej i oboje z doktor Ewą pochylali się nad Ralfem. Serce mi stanęło. Domyślałam się, że moje Słońce nie chce się wybudzać. Podbiegła do niego druga lekarka i we trójkę stali bezradnie nad psem. Z rozpaczą w głosie zawołałam:
– Ralf, Ralfi, Rafaelku, synku!
Kiedy Ralf usłyszał mój głos, otworzył oczy, chwiejąc się stanął na łapy i zataczając się jak pijany zaczął powoli iść w moją stronę. Dopadłam do niego, uklękłam obok, wzięłam w dłonie ukochany łeb i zasypałam go pocałunkami, a on biedak stał, chwiał się na łapach i nie wiedział o co chodzi.
– Serce moje, życie moje, skarby moje – szeptałam. – Już dobrze, już będzie dobrze. Chodźmy do samochodu kochanie. Tylko powolutku, ostrożnie synku mój.
Bardzo wolno poszliśmy do samochodu. Andrzej podsadził Ralfa do środka, tak, żeby nie musiał napinać mięśni i nie uszkodził sobie szwów. Natomiast na III piętro wnieśliśmy chłopaka na kocu. Wyraźnie się mu to spodobało, grzecznie leżał i nawet nie drgnął kiedy targaliśmy go na górę niczym króla w lektyce. Rekonwalescencja przebiegła bez problemów, bo na moim Ralfie wszystko goiło się błyskawicznie jak na przysłowiowym psie. Jak ręką odjął ustąpiły problemy z nie trzymaniem moczu, mój synuś odzyskał wigor i mimo wieku dawał się namawiać Wolfowi do psich figli i brykania na spacerach. A ja odetchnęłam z ulgą.


Odcinek 79.

Oczywiście życie nie znosi próżni i jak znika jeden problem, to na jego miejsce pojawia się nowy. W tym wypadku chodziło o nasze wzajemne relacje z Andrzejem. Zdecydowanie oddaliliśmy się od siebie, a pomiędzy nas wkradł się chłód. To prawda, że mieliśmy mało czasu, oboje bardzo dużo pracowaliśmy, a wolną chwilę jeśli taka się znalazła poświęcaliśmy raczej psom niż sobie. Tym niemniej na moje próby naprawienia tego, co się zepsuło Andrzej odpowiadał obojętnością. W dodatku znalazł sobie nową pasję – szachy i poświęcał jej dosłownie każdą wolną chwilę. Z natury nie jestem osobą zazdrosną, zresztą być może nie wynika to z natury, a z mojej zarozumiałości? W każdym bądź razie nie wyobrażam sobie, że miałbym rywalizować z kobietą i gdyby mój mężczyzna znalazł sobie inną partnerkę, na pewno bym się wycofała, ustąpiła i życzyła mu szczęścia na nowej drodze życia. Ale jak się odnieść niechby nawet i do najmądrzejszej gry świata, ale jednak gry. Połamać szachownicę?
Tak więc żyliśmy obok siebie – on coraz bardziej pogrążony w debiutach, gambitach, obronach sycylijskich czy rosyjskich, a ja w nieustannym wzmacnianiu swojej pozycji zawodowej. Właśnie z tego powodu zaraz po hucznym zakończeniu roku 1999 i rozpoczęciu 2000 wyjechałam kolejny raz do Wisły. Tym razem już wyłącznie jako tłumacz, albowiem Studium Psychotroniczne zakończyłam z sukcesem ostatniego lata. Przed wyjazdem odbyłam z Andrzejem rozmowę, która oczywiście niczego nie dała, ale zakończyła się prośbą z mojej strony:
– Andrzeju, rozstajemy się prawie na dwa tygodnie. To dobra okazja, żeby przemyśleć łączące nas relacje. Jak już wiesz, taki układ, jaki jest w tej chwili nie satysfakcjonuje mnie i jak sądzę, także ciebie. Nie oczekuję fajerwerków emocjonalnych, ani gejzerów namiętności, ale nie mogę żyć z człowiekiem, który odnosi się do mnie w sposób całkowicie obojętny. Więcej uczuć wywołuje w tobie filiżanka kawy niż ja. Dlatego proszę, pomyśl o naszym związku, zastanów się czy jesteś w stanie coś zmienić, czy już nie dasz rady tego zrobić. Kiedy wrócę, odpowiesz mi i w zależności od twojej odpowiedzi albo będziemy naprawiać to, co się zepsuło, albo się rozstaniemy. Czy mogę liczyć na to, że spełnisz moją prośbę?
– Tak – sucho odpowiedział Andrzej i na tym żeśmy się rozstali.
Było mi oczywiście bardzo smutno, ale po przyjeździe do Wisły wpadłam w tak niesamowity wir wydarzeń, że nawet nie miałam czasu specjalnie się zastanawiać nad swoim związkiem. Do dziś nie wiem, co to było – czy jakiś eksperyment Sił Wyższych, czy też los chciał mnie wypróbować, ale przez cały czas trwania szkoleń byłam otoczona męskimi awansami, komplementami i dosłownie uwodzona i to przez kilku panów. Dziwiło mnie to przeogromnie, bo nigdy specjalnie porażającą urodą nie grzeszyłam, nawet w młodości, nie bez powodu moja babcia Pasza w szkole i na studiach często mi powtarzała:
– Allusiu, dziecko, ty się ucz, bo urody to ty za nachalnej nie masz.
Dlatego kompletnie nie rozumiałam skąd nagle takie zainteresowanie moją osobą płci brzydkiej. Tym bardziej, że młódką to już nie byłam, bo w 99 roku przekroczyłam Rubikon czterdziestki.
Wśród czyniących mi awanse panów jeden faktycznie budził we mnie cieplejsze uczucia – Fiodor, astrolog i lingwista z Moskwy. Znaliśmy się zresztą już jakiś czas. Bardzo lubiłam jego towarzystwo, ciekawe rozmowy i dyskusje. Był wyjątkowo inteligentnym i błyskotliwym człowiekiem. Wiedziałam, że kilka miesięcy temu rozpadło się jego małżeństwo i że bardzo mocno to przeżył. Do tej pory traktował mnie jak przyjaciela, ale w trakcie tego pobytu w Wiśle wyraźnie dało się odczuć głębsze podteksty w jego zachowaniu. Być może nie zwróciłabym na to specjalnej uwagi, gdyby nie zdecydowane ochłodzenie relacji między mną a Andrzejem.

Odcinek 80.

Ogólnie jednak bawiłam się świetnie, a specjalnej wagi do niczyich awansów nie przywiązywałam. Po prostu na wyjazdowe romanse nigdy się nie pisałam, a że może dojść do czegoś poważniejszego w ogóle się nie spodziewałam i tu mnie los zaskoczył.
Każdy taki wyjazd szkoleniowy kończył się pożegnalnym bankietem. Tak też było i tym razem, ale jeszcze przed wieczorną imprezą Fiodor poprosił mnie o rozmowę. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale nie miałam powodu, żeby się nie zgodzić. Usiedliśmy w fotelach w moim pokoju. Fiodor popatrzył na mnie uważnie i… złożył wyznanie:
– Pewnie się domyślasz, bo kobiety czują takie rzeczy, ale zakochałem się w tobie.
Rzadko tracę mowę, ale tym razem nie miałam pojęcia, co mam mu odpowiedzieć. Jąkając się zaczęłam:
– Fiodor, ale…
– Wiem, że jest mnóstwo ale – przerwał mi zdecydowanie. – Przede wszystkim zdaję sobie sprawę, że nie należysz do kobiet, które godzą się na romanse i dlatego nie proponuję ci romansu, a stały związek, jeśli chcesz to również małżeństwo.
Te słowa to już całkiem mnie oszołomiły. To fakt, że mogłam wyjść za mąż w każdej chwili, bo naszego związku z Andrzejem nigdy nie sformalizowaliśmy i mój stan cywilny określało słowo – wolna, ale małżeństwo, z którym automatycznie wiązałby się wyjazd na stałe do Rosji? Na pewno nie byłam na coś takiego gotowa… Choć z drugiej strony coś tam w duszy drgnęło, kiedy pomyślałam o powrocie na zawsze do kraju moich przodków. Fiodor kontynuował:
– Nie obiecuję ci gruszek na wierzbie. Nie jestem specjalnie bogaty. Byłaś u mnie w domu, wiesz jak mieszkam, ale jesteś tak fascynującą kobietą, że postaram się uczynić cię szczęśliwą.
– Fiodor, tu nie chodzi tylko o uczucia, ani o warunki jakie mi zapewnisz, bo chyba na tyle mnie znasz, że wiesz, iż jest to dla mnie sprawa drugoplanowa. I ty jesteś niezwykłym, fascynującym mężczyzną, ale zdecydowanie się na oddanie ci serca i ręki to bardzo poważna decyzja, związana z rewolucyjnymi zmianami w moim życiu.
– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, dlatego nie oczekuję, że odpowiesz mi teraz. Wiem, że musisz to przemyśleć. Obiecaj mi tylko, że nie powiesz mi „nie”, że pomyślisz nad moją propozycją i bo wierzę, że nie jestem ci obojętny.
– Owszem, nie jesteś, ale potrzebuję czasu, by się nad tym zastanowić.
– Oczywiście, a  teraz chodźmy na bankiet. Chyba już się zaczął.
Kiedy weszliśmy na salę zabawa trwała w najlepsze, na parkiecie tańczyło kilkanaście par, potworzyły się grupki, w których dyskutowano na różne tematy, a humory poprawiał stojący na stołach alkohol. Niestety, jakoś nie mogłam się odnaleźć w tym rozradowanym i rozbawionym towarzystwie. Fiodor zresztą też nie. Wytrzymałam do dwudziestej czwartej i jak Kopciuszek wymknęłam się do swego pokoju. Oczywiście zasnąć też nie mogłam. Myśli nie dawały mi spokoju. Analizowałam z każdej strony sytuację, w jakiej się znalazłam. Z jednej strony miałam wrażenie, że mój związek z Andrzejem dogorywa, z drugiej owszem, Fiodor mi się podobał, był ciekawym człowiekiem, ale jakiejś szczególnej namiętności do niego nie czułam. No i ta przeprowadzka do Moskwy. Nagle uderzyłam mnie myśl: „Przecież będziesz musiała zostawić psy!”. I od razu pojawiła się odpowiedź: „Nie! Nigdy w życiu nie zostawię Ralfa i Wolfa! Facetów to ja mogę mieć w życiu różnych. Żaden z nich mi nie zastąpi moich Chłopców”. I tak skończyła się moja Wielka Miłość zanim się zaczęła. Uspokojona podjętą decyzją bez problemów zasnęłam, a rano przed odjazdem poprosiłam Fiodora o chwilę rozmowy i jednoznacznie mu odpowiedziałam:
– Fiodor, twoja propozycja to wielki zaszczyt dla mnie. Jesteś mądrym, wartościowym i fascynującym mężczyzną, ale moja odpowiedź brzmi – nie. I nie chodzi tu o uczucia, a o to, że nie umiałabym dokonać tak rewolucyjnych zmian w swoim życiu.
Fiodor nic nie powiedział, ujął moją rękę i złożył na niej pocałunek. Chciałam dodać, że życzę mu szczęścia, że bardzo chcę, by znalazł miłość swego życia, ale milczałam, bo uznałam, że takie słowa są zbyt płaskie i mało znaczące w tej sytuacji. Tak więc rozstaliśmy się nic już więcej nie mówiąc.


Odcinek 81.

Wracałam do Białegostoku w mocno melancholijnym nastroju. Co więcej – było mi smutno na myśl o tym, jak wygląda moje życie z Andrzejem, ale nie żałowałam swojej decyzji. Przecież w domu czekali na mnie Chłopcy. Jeszcze dwukrotnie później zdarzały mi się podobne sytuacje, ale nigdy więcej nie miałam żadnego dylematu – zawsze wybierałam życie z dogami. Jaka byłaby moja decyzja, gdyby trafił mi się mężczyzna kochający psy tak jak ja? Nie wiem. Nigdy mi się taki nie trafił.
Po powrocie do domu coś się jednak zmieniło w relacjach między mną i Andrzejem. Czy on sam coś wyczuł, czy ktoś mu może przekazał jakieś plotki z pobytu w Wiśle, ale mój partner zaczął znajdować więcej czasu dla mnie, częściej rozmawiał i interesował się tym, co robię. A może przyczyna była jeszcze inna. Otóż okazało się, że Czarek z Anetą chcą sprzedać swój pawilon i wymówili Andrzejowi dzierżawę. Tym razem utrata pracy przez Andrzeja nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Byłam w stanie sama utrzymać całą rodzinę bez większych problemów. Zresztą przez cały czas nie mogłam pojąć, dlaczego człowiek z takim wykształceniem i potencjałem upatrzył swoje miejsce zawodowe w budce z kosmetykami. Ale tym razem Andrzej mnie zaskoczył. Jakoś w marcu, kiedy już likwidował resztki towaru ze swego sklepu, spytał mnie:
– Alla, w tej szkole, gdzie wykładasz i tłumaczysz, podobno są kursy homeopatii?
– Owszem, są.
– I prowadzi je Piotr Pałagin, ten lekarz-homeopata z Moskwy.
– No tak, przecież go poznałeś. On i jeszcze Lena Rusakowa, ją też znasz.
– A jak myślisz, ja mógłbym się na nie zapisać? Czy to tylko dla uczniów szkoły?
– Myślę, że mógłbyś, ale się dowiem. Właśnie zaczynają się wykłady na II roku z homeopatii.
I tak Andrzej rozpoczął naukę homeopatii. Oczywiście przyswajał wiedzę szybciej i łatwiej niż inni słuchacze, bazując na swoim medycznym wykształceniu. Lena Rusakowa była moją przyjaciółką i jak tylko była w Polsce to mieszkała u nas. W związku z tym wieczorami musiałam pełnić funkcję tłumacza, ponieważ rosyjski Andrzeja był dosłownie żałosny. Lena więcej rozumiała po polsku. W końcu się zdenerwowałam i powiedziałam:
– Andrzej, przestań mnie męczyć i zacznij uczyć się rosyjskiego.
I o dziwo – poskutkowało. Choć podejrzewam, że znaczącą rolę w nauczeniu się tego języka przez Andrzeja odegrała nie homeopatia, a… szachy. Najlepsza literatura dotycząca tej gry była wydawana właśnie w języku rosyjskim. Tym nie mniej Andrzej bardzo szybko opanował nie tylko podstawy, ale i głębsze aspekty homeopatii i zaczął przyjmować pacjentów, a nawet zapraszano go w tym celu do innych miast.
W następstwie spraw zawodowych i splątania się z nimi moich przyjaźni, w naszym domu bardzo często gościli Rosjanie, a ci nigdy nie przyjeżdżają bez prezentów. Ja również przywoziłam ich ogromne ilości z moich wyjazdów do Moskwy czy Charkowa. Któregoś razu przywiozłam ogromną bombonierę – czekoladki z koniakiem, 50 pralinek, w których w sumie była ćwiartka koniaku. Zjedliśmy z Andrzejem po jednej, ale niezbyt nam smakowały, więc zamknęliśmy w szafie, wiedząc, że mamy w domu psa na słodycze, czyli Ralfa.
Pewnego dnia w kwietniu Andrzej rankiem wyjeżdżał do Warszawy, gdyż miał tam umówionych pacjentów. Szybko się wybierał i zapomniał zamknąć szafę po wyjęciu z niej garnituru. Odwiozłam go na dworzec, a kiedy wróciłam po półgodzinie do domu zastałam widok, który zmroził mi krew w żyłach – na podłodze na środku dużego pokoju leżał rozciągnięty jak długi Ralf, a obok niego znajdowało się puste pudełko po czekoladkach z koniakiem. Co innego zjeść 10 deko czekolady, a co innego wrąbać jej pół kilograma. Przestraszyłam się śmiertelnie. Rzuciłam byle gdzie torebkę i dopadłam do mego psa:
– Ralfi, Ralfi! – wołałam i potrząsałam nim delikatnie.
Najpierw nie było reakcji, a potem pies otworzył jedno oko. Nachyliłam się nad jego pysiem i spytałam:
– Ralfi, synku, co ci jest?

Odcinek 82.

I w tym momencie pies chuchnął na mnie. Zdębiałam, ponieważ poczułam ciężki odór alkoholu. Dopiero wtedy uzmysłowiłam sobie, że w czekoladkach była prawie ćwiartka koniaku. „O matko! Co robić?” – pomyślałam. „Trzeba jechać do weterynarza, ale jak ja sama sprowadzę pijanego, 90-kilogramowego doga z III piętra?”. Zdesperowana sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do doktor Rudobielskiej. Mocno się jąkając przedstawiłam sytuację. Pani Maria najpierw zaczęła się śmiać, a potem powiedziała:
– Jednorazowe upicie się nie jest chorobą. Nie musi pani przywozić do nas Ralfa. Proszę go tylko uważnie obserwować i zadbać o to, żeby miał wysunięty z pyska język, żeby się nim nie udusił. Najlepiej proszę mu podłożyć pod głowę poduszkę.
Postąpiłam zgodnie ze wskazaniami lekarki, podłożyłam pijakowi pod głowę poduszkę, wysunęłam część języka z pyska i siedziałam przy nim nasłuchując czy oddycha.
Po dwóch godzinach Ralf podniósł głowę, wstał i chwiejąc się przeszedł z podłogi na wersalkę. Doszłam do wniosku, że będzie żyć. Ulokowałam ponownie jego głowę na poduszce, zabezpieczyłam ozór i uznałam, że już mogę się zająć swoimi sprawami, szczególnie, że miałam umówionych klientów.
Przed czternastą ze szkoły wróciła Marta, która wówczas była w maturalnej klasie i w związku z tym, że ja byłam zajęta, zabrała psy na spacer. Nie zdążyłam uprzedzić córki, że Ralf jest pijany. Chyba jednak alkohol powoli go odpuszczał, bo bez problemu wyszedł z Martą. Kiedy wrócili ja już skończyłam wróżenie. Marta spojrzała na mnie i z troską w głosie powiedziała:
– Mamo z Ralfem coś jest nie tak. Zaszłam z nimi po drodze do kiosku, ale kiedy Ralf chciał wziąć jak zawsze do pyska reklamówkę z zakupami, to nie mógł w nią trafić. Kilka razy próbował zanim udało mu się to zrobić.
Nie bardzo wiedziałam jak powiedzieć dziecku na co cierpi nasz pupil. W końcu uznałam, że najlepiej jest to zrobić wprost.
– Marto, bo Ralf jest pijany – powiedziałam.
– Że co proszę? – dopytywała Marta.
Opowiedziałam jej całą historię spożycia czekoladek z alkoholem. Córka stała i z niedowierzaniem patrzyła raz na mnie, a raz na Ralfa. Ale najlepsze zaczęło się wieczorem, kiedy mojego doga dopadł kac. W naszej kuchni zawsze stała wielka miska ze świeżą wodą. Jak tylko usłyszałam, że Ralf ją pije poszłam nalać świeżej. Wypił najpierw jedną miskę, potem drugą, trzecią, przy czwartej powiedziałam:
– Ralf ja rozumiem, że chce ci się pić, ale cztery takie wielkie miski to dosyć.
Nie nalewałam piątej i czekałam aż pies sobie pójdzie do pokoju, ale on stał i ludzkim głosem mówił:
– Bądź człowiek, daj jeszcze.
Co było robić. Dałam. Skończyło się na wypiciu siedmiu ogromnych misek wody. Miałam nadzieję, że ta przygoda oduczy Ralfa kraść. Płonna to była nadzieja. Mój pierwszy dog kradł jedzenie do końca swego życia.
Pod koniec lat 90-tych ubiegłego wieku na Podlasiu zaczęła się pojawiać roznoszona przez kleszcze choroba psów babeszjoza. Nie było jeszcze wtedy powszechnie dostępnych środków zabezpieczających przed ukąszeniami tych wstrętnych pajęczaków i jedyną metodą było dokładne przepatrywanie psów po spacerze, czy żaden „pasażer na gapę” nie wbił się w skórę czworonoga, co robiliśmy regularnie przez cały sezon. Ale o ile w przypadku doga nie było to trudne w związku z krótką i gładką sierścią, o tyle z Wolfem był już kłopot, ponieważ on miał długą, gęstą i kudłatą sierść.
Któregoś majowego ranka zauważyłam, że Wolfi jest jakiś osowiały i nie chce jeść. Nie wiedziałam, co mu jest, ale na wszelki wypadek poszliśmy oddzielnie na spacer – ja z Ralfem, a Andrzej z Wolfem. Po powrocie, kiedy tylko spojrzałam na Andrzeja, zrozumiałam, że nie jest dobrze. Okazało się, że Wolfik sikał z krwią. Natychmiast pojechaliśmy do lecznicy. Doktor Maria po obejrzeniu naszego psiaka powiedziała:
– To najprawdopodobniej babeszjoza, ale trzeba mu zrobić badania. Takie u nas w Białymstoku robią tylko w lecznicy na ul. Wesołej, proszę tam pojechać.

Odcinek 83.

Zrobiliśmy to natychmiast. Na szczęście na wyniki nie trzeba było długo czekać i po godzinie byliśmy z powrotem u naszej pani doktor. Ta, po obejrzeniu wyników, powiedziała:
– Tak jak myślałam. Kleszcz zaraził Wolfa babeszjozą.
– Boże i co teraz będzie?! – jęknęłam.
– Podam mu Imizol, to najlepszy lek przeciwko tej chorobie. A dalej wszystko zależy od organizmu Wolfa. Jest młody, zdrowy, dobrze odżywiony, powinien zwalczyć chorobę.
– A co dalej? Kiedy mamy przyjechać na kolejny zastrzyk?
– Imizol podaje się jednorazowo. Jeśli Wolf zacznie w ciągu doby jeść, będzie dobrze. Jeśli nie zacznie…
Kiwnęłam głową rozumiejąc co lekarka chce powiedzieć.
Wróciliśmy do domu przygnębieni. Byłam wręcz przerażona. Ułożyliśmy Wolfika na jego posłanku, a ja usiadłam obok niego i głaskałam kochany łepek. Mówiłam do niego:
– Wolfiku, skarbie, proszę cię, walcz. Tak bardzo cię wszyscy kochamy! Co my bez ciebie zrobimy? Kto będzie psocił, z kim będzie się bawił Ralf? Kochanie, Słonko moje, mój mały łobuzie, proszę…
Ale Wolfik nie podnosił główki. Leżał i ciężko dyszał. Nie zareagował nawet wtedy, kiedy przyszedł do niego Ralf.
Wysłałam Andrzeja na hale na Bema, żeby kupił cielęciny, miałam nadzieję, że takie delikatne mięsko nasz chorusek zechce zjeść. Ale niestety nie zechciał. Nie płakałam przy nim, żeby go dodatkowo nie stresować, ale wyszłam do łazienki i tam się całkiem rozkleiłam.
– Panie Boże – mówiłam – proszę, nie zabieraj mi tego psiego dziecka. Zabrałeś Dżeka, czy to jakieś fatum, że te moje kochane kundelki odchodzą ode mnie tak wcześnie. Proszę ulituj się, jak nie nade mną, to nad tym biednym pieskiem. Pozwól mu wyzdrowieć.
Chlipałam i szlochałam, kiedy usłyszałam, że woła mnie Andrzej. Zaniepokojona, z najgorszymi myślami o tym, że to już koniec, wyszłam z łazienki i podeszłam do posłania Wolfika. Stanęłam cichutko obok, a Andrzej szeptem powiedział:
– On podniósł główkę.
Ukucnęłam obok Wolfa, położyłam rękę na jego łopatce i powiedziałam:
– Wolfi, Wolfiku!
Psiak otworzył oczy i podniósł głowę. Nadzieja wróciła w moje serce. Nabrałam wody do dużej strzykawki i powolutku wlałam mu ją do pysia, ciesząc się, że przełyka. Powtórzyłam procedurę trzy razy. Odczekałam pół godziny i poszłam po cielęcinę, pokroiłam ją na drobne kawałeczki i najmniejszy podsunęłam pod Wolfikowy pyś. Pies zaczął wąchać to, co przyniosłam, a potem wziął mięso i zjadł. Miałam wrażenie, że otwierają się przede mną bramy raju. Podsunęłam następny kawałek i ten też został zjedzony, a potem następny i jeszcze następny. Po spożyciu 20 deko cielęciny Wolfik zasnął, a ja z nadzieją siedziałam przy nim i nasłuchiwałam jego oddechu.
Pies spał głęboko, ale jego oddech był już normalny, regularny i spokojny. Po trzech godzinach Wolf się zbudził, przeciągnął, wstał i nieco chwiejnie podszedł do miski, którą natychmiast napełniłam świeżym mięsem. Posiłek został dosłownie pochłonięty, a ja wiedziałam, że już będzie dobrze. Muszę przyznać, że rekonwalescencja przebiegła błyskawicznie i po trzech dniach Wolf psocił i rozrabiał, jakby nic się nie wydarzyło. Nie mniej niż my z powrotu do zdrowia naszego kudłatego łobuza cieszył się Ralf.
Psy stawały się w naszym życiu coraz ważniejsze i zajmowały wciąż więcej czasu, przestrzeni i energii. Okropnie nie lubiłam się z nimi rozstawać, a wciąż otrzymywałam nowe propozycje prowadzenia szkoleń w różnych miastach Polski i za granicą. Całkiem mi to nie pasowało, ale wiadomo – kasa zawsze jest potrzebna. W końcu wpadłam na pomysł, żeby zorganizować „Wczasy ezoteryczne” w takim miejscu, gdzie mogłabym być z psami.

Odcinek 84.

Zaczęliśmy od szukania w okolicy Białegostoku odpowiedniego miejsca. W końcu nasz wybór padł na ośrodek „Puszcza” w Supraślu. Samo miasteczko jest urocze, pięknie położone wśród lasów i oddalone od naszego miejsca zamieszkania zaledwie o 12 kilometrów. Jeszcze bardziej spodobał nam się ośrodek, ponieważ miał zarówno hotel w budynku, jak i wolnostojące drewniane domki, w których wygodnie znieślibyśmy się z psami. Jeden z nich od razu upatrzyłam sobie na nasze lokum. Stał nieco dalej od głównego budynku, miał bezpośrednie zejście do rzeki, w środku był duży salonik, dwa mniejsze pokoje-sypialnie i część z węzłem sanitarnym. Pani kierownik ośrodka bardzo życzliwie odniosła się do faktu, że przyjedziemy z dwoma psami. W ogóle nie miała nic przeciwko temu i jak okazało się zapewniła w ośrodku dom już dla kilku psów, które „dobrzy ludzie” podrzucili na teren, którym zarządzała. Kazała zrobić im fajne, ciepłe budy, a pracownicy „Puszczy” karmili je i opiekowali się nimi. Tak więc mieliśmy fajne miejsce, w którym mogłam pracować i nie rozstawać się z psami.
Pierwsze takie „Wczasy z Tarotem” zorganizowałam pod koniec sierpnia 2000 roku. Trochę się bałam, czy będą chętni, ale niepotrzebnie. Przyjechało aż za dużo ludzi, bo ponad 50 osób. Musiałam jakoś to wszystko ogarnąć logistycznie – zakwaterowanie, plan zajęć, atrakcje w czasie wolnym. Oczywiście robiliśmy to we dwójkę, z Andrzejem, ale i tak pierwszy dzień wydał mi się koszmarny. No i jeszcze psy. Okazało się, że ludzie w ogóle nie umieją zachowywać się prawidłowo w stosunku do nich. I Ralf, i Wolf byli przyzwyczajeni do ludzi, ale kiedy 10 czy 15 osób leciało do nich z dzikim krzykiem:
– Pieski, pieski, jakie wy ładne – to się płoszyły i starały się za wszelką cenę uniknąć kontaktu z tym tłumem.
Nie miałam wyjścia. Zebranie organizacyjne zaczęłam od pogadanki na temat prawidłowego zawierania znajomości z psem. Poprosiłam młodą, nieznaną mi dziewczynę, by podeszła do mnie i usiadła na przygotowanym w tym celu krzesełku. Kiedy już siedziała, podeszłam do niej blisko, bardzo blisko, zdecydowanie naruszając jej przestrzeń osobistą. Widać było, że dziewczyna czuje się niekomfortowo. A ja eskalowałam napięcie – podniosłam do góry rękę zatrzymując ją kilkanaście centymetrów nad jej głową. Paulina, bo tak miała na imię, odruchowo osłoniła swoją głowę rękami. Wtedy cofnęłam się i spytałam:
– Co pani czuła?
Gdy nieco odeszłam dziewczyna odetchnęła z ulgą i odpowiedziała:
– Miałam wrażenie, że pani mnie zaatakuje, uderzy, skrzywdzi.
– No właśnie. Tak samo czują się psy, gdy robicie im to, co ja zrobiłam pani Paulinie. Znacie państwo powiedzenie „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”? Ono stosuje się nie tylko do ludzi, ale i do wszystkich istot. Jak byście się państwo czuli, gdyby za wami biegło 15 obcych osób, krzycząc coś w niezrozumiałym dla was języku. A taki właśnie stres zafundowaliście państwo dziś moim psom, a co za tym idzie również mi.
Zapadła cisza, w końcu pewna pani w sile wieku powiedziała:
– Ojej, nie pomyślałam.
– No właśnie. A Pan Bóg po to dał człowiekowi mózg, by z niego korzystał. Moje psy są bardzo życzliwie nastawione do ludzi i do innych stworzeń, ale dajcie im szansę to okazać. Chcieliście je pogłaskać i ja to nawet rozumiem, ale jak poznajcie jakiegoś nowego człowieka to od razu go obściskujecie i całujecie? Nie? No właśnie – nie. To dlaczego pies musi znosić takie nachalne zachowanie? Bo jest psem? Ale on tak samo czuje, tak samo ma swoją przestrzeń osobistą i tak samo ma prawo kogoś nie lubić. Dlatego zapraszam tych państwa, którzy chcą poznać moje psy do nas do domku, pojedynczo, najwyżej w parach, zaś tych, którzy nie przepadają za psami proszę, by zignorowali fakt ich obecności tutaj, a ja gwarantuję, że ani Ralf, ani Wolf nie będą państwa niepokoić.

Odcinek 85.

Dopiero po tym wstępie przeszłam do spraw sensu stricte organizacyjnych. Byłam świadoma, że część ludzi zniechęciłam do siebie, ale człowiek powinien ustalić dla siebie priorytety i ja to zrobiłam – zawsze i w każdej sytuacji dobro moich psów jest dla mnie najważniejsze.
Okazało się jednak, że sporo ludzi było pozytywnie nastawionych do zwierząt i od tamtych wczasów do dziś utrzymuję kontakty z wieloma osobami: Lidzią z Tczewa, Anią z Olsztyna, Marią z Wrocławia i innymi wspaniałymi osobami. Przychodzili do nas do domku po zajęciach, zapoznawali się z psami i przekonywali się, że można się z nimi przy odrobinie dobrej woli porozumieć.
Spędziliśmy w Supraślu wspaniałe dwa tygodnie i nie musiałam rozstawiać się z moimi czworonożnymi przyjaciółmi. Było tak fajnie, że zdecydowaliśmy się z Andrzejem w kolejnym roku zrobić dwa turnusy.
Marta dostała się na studia w Warszawie i musiałam wyprawić swoje jedyne ludzkie dziecko w tak zwany wielki świat. Było mi trochę smutno, czego nie mogę powiedzieć o mojej córce, która bardzo się cieszyła i z wielkim rozmachem szykowała się do przeprowadzki do stolicy.
Skończyły się wakacje, ale odkąd nie pracowałam w szkole, nie miało to dla mnie większego znaczenia. Bardzo mi odpowiadał nienormowany, w zasadzie normowany przeze mnie samą czas pracy, choć czasami bywało tak, że klientów było tak dużo, iż kończyłam wróżenie bardzo późno i na zakupy ruszałam wieczorem. Tak też było któregoś razu we wrześniu. Kiedy wracałam z ryneczku wydało mi się, że słyszę jakiś dziwny dźwięk dobiegający z krzaków na skwerku – ni to jęk, ni to pisk. Zatrzymałam się i zaczęłam nasłuchiwać. Dźwięk się powtórzył. Podeszłam tam skąd dobiegał i zobaczyłam leżące pod krzakiem małe biało-szare ciałko. To był kot. Kiedy go wzięłam na ręce ogarnęło mnie przerażenie. Kociczka, bo to była samiczka, miała cały brzuszek poraniony, ktoś wielokrotnie gasił na nim papierosy, ogon był ułamany w połowie i wisiał tylko na skórze, a przez główkę biegła krwawa pręga. Biegiem dotarłam do samochodu, położyłam zwierzątko na siedzeniu pasażera i pojechałam do lecznicy nie tracąc czasu na powrót do domu i poinformowanie Andrzeja o sytuacji. Nieszczęsne kocie dziecko, na moje oko jakaś 2-3 miesięczna koteczka, od czasu do czasu cichutko miauczała. Musiało boleć ją całej zmasakrowane ciałko. Tak jak do tej pory miałam mieszane odczucia na temat gatunku homo sapiens, tak tym razem straciłam już wszelkie złudzenia. Zobaczyłam całą prawdę o człowieku i było mi tylko wstyd, że należę tej grupy istot zamieszkujących naszą piękną planetę.
Starałam się jechać szybko, ale delikatnie, żeby nie narazić maleńkiej na dodatkowe cierpienie wstrząsami samochodu. Kiedy dotarłam do lecznicy, nie wiedziałam, co robić – była spora kolejka, czekać nie mogłam, bałam się też wyjmować małą z samochodu, żeby jej dodatkowo nie skrzywdzić. Na szczęście doktor Maria zobaczyła mnie miotającą się wokół auta przez okno. Otworzyła je i spytała:
– Co się stało?
Opowiedziałam jej, co mam w samochodzie. Lekarka wyszła i delikatnie wyjęła zwierzątko. Poszła z koteczką prosto do gabinetu, a ja za nią. Kiedy lekarka oglądała małą powiedziałam:
– Pani doktor, robimy, co się da żeby ją uratować i ulżyć w bólu tylko ja przy sobie mam niewiele pieniędzy, po prostu wracałam z zakupów kiedy ją znalazłam, ale mąż jeszcze dziś przywiezie tyle, ile trzeba.
– Pani Allu, przecież znam panią od lat i wiem, że zapłaci pani co do grosza, ale i mojej lecznicy nic się nie stanie, jeśli wspomoże to bezpańskie biedne zmaltretowane dziecko. Najważniejsze, to podać jej środki przeciwbólowe, bo cierpi okropnie – mówiąc to lekarka przygotowała i zrobiła zastrzyk. Po czym dodała:
– Teraz poczekajmy kilka minut aż zaczną działać, wtedy dokładnie ją obejrzę.
Po kwadransie koteczka przestała piszczeć, a jej oddech zrobił się miarowy. Lekarka zaczęła ją oglądać i badać, a w trakcie tego procesu wyraz jej twarzy robił się coraz bardziej zacięty. W końcu powiedziała:
– To kocie dziecko zostało kompletnie zmaltretowane. Ogonek trzeba amputować, wisi na kawałku skóry. Rany na brzuszku wyraźnie są od gaszenia papierosów, dotykowo została dotkliwie pobita. Trudno mi powiedzieć, czy nie ma jakichś obrażeń wewnętrznych.
Doktor Maria czymś posmarowała ogon małej, po czym zwyczajnie obcięła go nożyczkami i opatrzyła kikucik. Odkaziła brzuszek, opatrzyła ranę na głowie i spytała:
– I co z nią teraz będzie?

Odcinek 86.

– Wezmę ją do siebie, przecież nie zostawię na pastwę losu.
– Dobrze. Tu są leki przeciwbólowe. Mąż da radę zrobić jej zastrzyk? – spytała lekarka.
– Tak, jak nie mąż to ja – odpowiedziałam.
– Proszę ja obserwować i pokazać się z nią jutro.
– Oczywiście pani doktor. Mąż zaraz przywiezie pieniądze.
– Nie ma sensu, żeby specjalnie jechał. Skoro pani z nią przyjedzie jutro to wtedy się rozliczymy.
Wzięłam maleńki kłębek nieszczęścia na ręce, zaniosłam do samochodu i ruszyłam do domu. Po drodze zastanawiałam się, co powiem Andrzejowi. Jak zwykle uznałam, że najlepiej ogłosić prawdę prosto z mostu, więc kiedy weszłam, jeszcze w korytarzu oznajmiłam:
– Andrzej, znalazłam skatowaną koteczkę, nie mogłam jej zostawić, by umierałam w męczarniach.
Do korytarza wyszła cała trójka moich chłopaków. Psy były zainteresowane kuleczką, którą trzymałam na rękach, ale bez specjalnej przesady. Pozwoliłam im ją powąchać, pilnując, by robiły to delikatnie. Nieco gorzej było z Andrzejem, który spytał:
– I co z nią zrobimy?
– Nie chcesz zobaczyć, co zrobił jej człowiek? Patrz!
I pokazałam kikut po amputowanym ogonku, rany na brzuszku, szramę na główce. W którymś momencie Andrzej nie wytrzymał i odwrócił głowę. A ja powiedziałam:
– Co z nią zrobimy? Zostanie u nas, ale jeśli jesteś zdecydowanie przeciwny, oddamy ją mojej babci. Wiesz, że zawsze miała koty i dobrze się nimi opiekuje. Jednak dopiero wtedy, kiedy ją wyleczymy. Andrzej popatrzył uważnie na małą i spytał:
– A jak ją nazwiemy? Przecież musi mieć jakoś na imię.
Popatrzyłam na mojego mężczyznę i uśmiechnęłam się:
– Co sądzisz o imieniu Sara?
– Może być.
I tak z nami zamieszkała koteczka Sara. Na szczęście okazało się, że jej rany są bolesne, ale powierzchowne i szybko się goiły. Obrażeń wewnętrznych nie miała i po dwóch tygodniach zachowywała się, jakby zawsze u nas mieszkała. Ralf przepadał za Sarą, a w związku z tym, że Wolf go nadal naśladował we wszystkim, także i on dobrze odnosił się do małej. Często kładły się na podłodze we trójkę i psy wykonywały małej toaletę – lizały ją po całym ciałku, ze szczególnym upodobaniem koncentrując się na główce.
Po dwóch miesiącach pobytu Sary u nas zauważyłam, że coś się dzieje niedobrego z jej sierścią – zaczęła łysieć i na czubku głowy zrobiła się jej dosłownie tonsura. Oczywiście pojechałam z nią do weterynarza, został pobrany i oddany wymaz do badania. Po kilku dniach przyszły wyniki i znów udałam się do lecznicy. Okazało się, że wszystko jest w porządku, nie stwierdzono żadnych pasożytów ani niczego innego, co mogłoby wywoływać taką dolegliwość, jak miejscowe wypadanie sierści.
Doktor Maria jeszcze raz uważnie obejrzała główkę Sary. Robiła to długo i dokładnie, aż w końcu spojrzała na mnie i spytała:
– A czy pani psy ją lubią?
– Oczywiście pani doktor – odpowiedziałam nieco oburzona, jak mi się wydawało, podejrzeniem, że pozwoliłabym im krzywdzić małą i dodałam – bardzo ją lubią.
– A czy często ją liżą?
– Owszem, szczególnie Ralf.

Odcinek 87.

Na te słowa lekarka pokiwała głową i oznajmiła:
– Tak myślałam. To nie jest żadna choroba. To po prostu wylizane włosy. Dog ma duży i nieco szorstki język, więc Ralf po prostu wylizał jej te włosy.
– O matko! I co ja mam zrobić?
– Tylko pilnować, żeby psy ją nie lizały.
Wróciłam do domu załamana, bo wiedziałam, że ich nie upilnuję. Zrozumiałam, że nie mam innego wyjścia, tylko oddać Sarę babci, co też musieliśmy zrobić. Smutno i pusto zrobiło się bez koteczki w naszym domu. Na szczęście mogliśmy ją odwiedzać u babci i sprawdzać jak się jej żyje. Robiliśmy to dość często. Chłopcy i Sara nigdy się nie zapomnieli i odnosili się do siebie jak prawdziwi przyjaciele.
Ralf starzał się i to było widać, choć trzymał się dzielnie. W kwietniu 2001 roku skończył 9 lat. Wszyscy mi mówili, że jak na doga to poważny wiek, ale ja nie przyjmowałam tego do wiadomości. Nie wyobrażałam sobie życia bez Ralfa, po prostu. On był całym moim światem, moją siłą, mądrością, moim sercem. Z drugiej strony wiedziałam jednak, że mamy ograniczony czas, tym cenniejsza była dla mnie każda chwila spędzona razem i dlatego cieszyłam się, że mogę go zabrać na organizowane ponownie „Wczasy z Tarotem”. Tym razem w Supraślu spędziliśmy aż cztery tygodnie od połowy lipca, do połowy sierpnia. Uczestnicy dopisali, a ci, którzy byli w poprzednim roku instruowali nowych jak mają się zachowywać w stosunku do psów, więc nie było żadnych problemów przynajmniej na linii ludzie – zwierzęta. Dodatkowo zaprosiłam na wykłady z homeopatii moją przyjaciółkę z Moskwy Lenę Rusakową, więc i Andrzej skorzystał i poszerzał swoją wiedzę.
Czasami tylko mój niepokój wywoływał Ralf, ponieważ raz na kilka dni, kiedy szedł, to się potykał. Nie czekałam do końca wczasów i pojechałam z nim do lecznicy. Pani Maria skierowała nas na Wesołą, bo wówczas tylko tam można było zrobić zdjęcie rentgenowskie. Kazała nam prześwietlić tylne łapy, ale badanie niczego nie wykazało. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Pani Maria skwitowała to stwierdzeniem:
– Widocznie to jest związane z wiekiem. Ralf jest bardzo duży, ciężki i widocznie chodzenie zaczyna mu sprawiać problem.
– A może jakieś suplementy pani doktor? – spytałam z nadzieją w głosie.
– Owszem, dam mu suplementy, ale na starość pani Allu jeszcze nie wymyślono suplementu. Proszę go obserwować i dbać, choć to ostatnie to niepotrzebnie pani radzę, wiem jak pani o niego dba.
Jednak pod wpływem suplementów chód Ralfa się poprawił i do końca wczasów nie zdarzyło się mu potknąć czy ciągnąć tylną łapę. Miałam nadzieję, że to trwała poprawa. I faktycznie nic się nie działo do początku października. To był okres karesów, całusów, pieszczot, miłości, jakbym podświadomie czuła, że nasz wspólny czas się kończy…
Październik przyniósł pogorszenie kondycji Ralfa. Chodził coraz wolniej, potykał się, ale dawał radę. Konsultacje z lekarzami weterynarii niczego nie dawały. Rankiem 17 października ledwie dał radę wejść na nasze III piętro, a w domu położył się w korytarzu i nie mógł pójść dalej. Zdecydowałam, że musimy go dotransportować do lecznicy. Zadzwoniłam do kolegi Sławka i we trójkę znieśliśmy go na kocu do samochodu i tak samo dotransportowaliśmy do gabinetu. Widziałam, że moje psie dziecko cierpi.
Doktor Maria obejrzała go i pobrała krew do badania. Wtedy na wynik czekało się do następnego dnia. Lekarka powiedziała, że nic więcej nie da się zrobić. Poprosiłam o środki przeciwbólowe i dostałam je. Zresztą Ralf dostał od razu na miejscu zastrzyk, który sprawił, że nie wyglądał na cierpiącego, ale podnieść się nie dał rady.
– Co mu jest pani doktor? – spytałam.
– Nie wiem pani Allu. To, co mogę stwierdzić, to fakt, że Ralf nie ma czucia w tylnych łapach, a co jest tego przyczyną? Mam swoje podejrzenia, ale zobaczymy jutro, co pokażą wyniki.

Odcinek 88.

 Spojrzałam na nią przerażona, a lekarka kontynuowała: – Największym problemem w chwili obecnej jest to, że paraliż objął część narządów w jamie brzusznej i Ralf sam nie jest w stanie oddać moczu. Przypomniałam sobie, że chyba faktycznie nie rozbił siku rano na spacerze. – Czy będzie pan w stanie go cewnikować? – spytała pani Maria Andrzeja. – Myślę, że tak, jeśli mi pani doktor pokaże – odpowiedział zapytany. Lekarka sprawnie założyła cewnik, a Andrzej jej asystował i upewniał się jak to ma robić. Wkrótce było po zabiegu i mogliśmy wracać zaopatrzeni w zastrzyki przeciwbólowe i sprzęt do cewnikowania. Wróciliśmy do domu, wnieśliśmy Ralfa do dużego pokoju, wysunęłam jego posłanko na środek, żebyśmy mieli do niego dostęp z każdej strony i tam go położyliśmy. Usiadłam przy moim najdroższym Przyjacielu i głaskałam go po ukochanej głowie. Bałam się, śmiertelnie się bałam, ale nie traciłam nadziei, bo Ralf nadal miał apetyt. Karmiłam go z ręki mieloną wołowiną, wodę dał radę jeszcze sam pić – Andrzej trzymał miskę, a ja go podtrzymywałam. Następnego dnia pojechałam po wyniki. Już po minie lekarki wiedziałam, że nie jest dobrze, ale było jeszcze gorzej – usłyszałam wyrok: – Nie mam dobrych wieści – powiedziała doktor Maria – wyniki wskazują na to, że rozwinął się proces onkologiczny, a ja sądząc po objawach domniemuję, że jest to szpiczak mnogi. Serce na kilka sekund przestało mi bić. Wiedziałam, co to oznacza. Spytałam: – Ile mamy czasu? – Mało – odpowiedziała lekarka – a najgorsze jest to, że będzie go bardzo bolało, a paraliż będzie postępował. Wkrótce leki przeciwbólowe przestaną przynosić mu ulgę. Kiwnęłam głową, że rozumiem, mechanicznie podziękowałam i wyszłam z lecznicy. Usiadłam w samochodzie i nie mogłam ruszyć, ponieważ łzy płynęły mi ciurkiem po twarzy, nic nie widziałam i nie mogłam przestać płakać. W końcu jakoś się opanowałam i powoli pojechałam do domu. Kiedy Andrzej mnie zobaczył, domyślił się, że nie przywożę dobrych wieści i spytał: – Jak bardzo jest źle? – Bardziej źle już być nie może – odpowiedziałam i przekazałam informacje od pani Marii. – I co robimy? – Zapewniamy mu maksymalny możliwy komfort. Cewnikujemy, przekładamy z boku na bok, żeby nie miał odleżyn, karmimy z ręki, poimy i kochamy – odpowiedziałam. Tak też robiliśmy. Niestety, po kilku dniach dostępne w lecznicach środki przeciwbólowe przestały działać i Ralf tragicznie cierpiał. Bolało go tak, że z bólu gryzł własne łapy, ale na nas nigdy nawet nie burknął, przeciwko żadnym zabiegom nie zaprotestował. Wówczas w lecznicach dla zwierząt nie były dostępne tak skuteczne środki przeciwbólowe jak obecnie, ale Andrzejowi udało się załatwić kilka ampułek morfiny od kolegi ze szpitala. Po konsultacji z doktor Marią podawaliśmy mu ją, ale nawet ona całkowicie nie uśmierzała bólu. Poza tym widzieliśmy jak postępuje paraliż ciała Ralfa. 29 października objął także przednie łapy. Zadzwoniłam do doktor Marii. Zgodziła się przyjechać na wizytę domową. Pojawiła się u nas 30 po południu. Usiadła na podłodze obok Ralfa, głaskała go i mówiła do niego, ale on już nie dał rady nawet podnieść głowy, wodził tylko za nią oczami – zawszę bardzo ją lubił. Doktor Maria w końcu spojrzała na mnie i powiedziała: – Pani Allu, sama pani widzi, że to już koniec, że tu nie ma żadnych szans na poprawę. Tu jedynym wyjściem jest eutanazja. Jeśli go pani kocha, to musi pani oszczędzić mu dalszego bólu. – Nie pani doktor, nie!!! 

Odcinek 89.

– Chce pani, żeby on się udusił? Wkrótce paraliż dojdzie od szyi. Ralf nie da rady przełykać niczego, nawet wody i albo się udusi, albo umrze z głodu i pragnienia, a czy tak, czy tak to straszna śmierć.
– Nie! – krzyczałam jak opętana.
– Pani Allu, proszę pomyśleć. Ja tu już nic nie mogę pomóc. Zostawiam wizytówkę kolegi, który może przyjechać i go uśpić – mówiąc to położyła na stoliku kartkę z numerem telefonu. Chciałam ją złapać i z zniszczyć, ale pierwszy sięgnął po nią Andrzej i schował do kieszeni. Pani Maria wyszła, a my zostaliśmy z naszym kochaniem najdroższym…
To była najdłuższa noc w moim życiu. Andrzej przekonywał mnie długo i spokojnie, że to jest jedyna rzecz, jaką w tej sytuacji możemy zrobić. Mój rozum też mi tak mówił, ale serce dziko protestowało przeciwko takiemu rozwiązaniu. Ale nad ranem, kiedy podawałam Ralfowi strzykawką prosto do pysia wodę, a on z trudem ją przełykał, powiedziałam do Andrzeja:
– Dobrze.
Ten nie zrozumiał i spytał:
– Co dobrze?
– Macie rację, ty i doktor Maria, dlatego zgadzam się na eutanazję. Dzwoń do tego weterynarza, niech przyjeżdża.
Andrzej popatrzył na mnie uważnie, pokiwał głową i wziął telefon, a ja sięgnęłam do szafki, wyjęłam z niej tabliczkę czekolady, którą Ralf całe życie tak uwielbiał, usiadłam obok mego synka na podłodze, położyłam jego głowę na kolanach i po maleńkim kawałeczku wkładałam mu do pysia jego ukochaną słodycz. I mówiłam mu, jak bardzo go kocham, ile dla mnie znaczy, jak bardzo jest mi potrzebny. Mówiłam, że jest całym moim światem, miłością najdroższą, szczęściem niewypowiedzianym, światłem moich oczu, biciem mego serca.
Kiedy włożyłam mu do pysia ostatni kawałeczek czekolady rozległ się dzwonek do drzwi. Po chwili Andrzej do pokoju wprowadził wysokiego mężczyznę w lekarskim kitlu. Kiedy ten zobaczył Ralfa, o nic nie pytał tylko od razu zaczął przygotowywać zastrzyk. Po chwili wszystko było gotowe. Weterynarz spojrzał na mnie i powiedział:
– Może pani wyjdzie?
– Jeśli mam odwagę zdecydować o zamordowaniu swego przyjaciela, to chyba powinnam też mieć dość odwagi, żeby przy tym być. Proszę robić, co ma pan zrobić.
Objęłam ukochaną główkę, ostatni raz spojrzałam w najdroższe oczy i szepnęłam:
– Kocham cię. Jesteś całym moim życiem.
W tym czasie weterynarz podał zastrzyk. Zadziałał błyskawicznie i po chwili ciało Ralfa zaczęło wiotczeć.
Andrzej rozliczył się w lekarzem i odprowadził go do drzwi, a ja jęknęłam:
– Synku, co ja ci zrobiłam. Zabiłam cię. Boże, ja ciebie zabiłam…
Pochowaliśmy Ralfa w Miedwieżykach, wśród ślicznych świerków, a na jego grobie położyliśmy kamień, na którym potem wykułam napis: „Ralf. Razem z tobą leży moje serce”.



Rozdział 3. Sasza




Odcinek 90.

Umarłam razem z Ralfem. Nie to nie jest przenośnia. Ciało żyło, ale umarła moja dusza. Nic mnie nie obchodziło, wszystko było mi obojętne. Wykonywałam codzienne czynności kompletnie mechanicznie – ubierałam się, pracowałam, prowadziłam zajęcia, zajmowałam się Wolfem, ale wszystko to działo się niejako poza moją świadomością. Nawet specjalnie nie czułam bólu. Byłam „zamrożona”, jakiekolwiek emocje całkowicie wygasły. Widocznie psychika w taki sposób broniła się przed niewypowiedzianym bólem. Straciłam sens życia i nie wiem, co by się stało, gdyby nie poczucie obowiązku – żył Wolf i musiałam się nim zajmować. Najgorsze były spacery – kiedy z nim szłam widziałam fantom Ralfa jak dostojnie kroczy obok nas…
Zresztą jego niewidoczną obecność czułam wszędzie, rozmawiałam z nim, tuliłam go, całowałam ukochaną główkę…
Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Po raz pierwszy w życiu niczego nie przygotowałam. Nie było to celowe. Po prostu nie zarejestrowałam faktu, że nadszedł koniec grudnia. Zatrzymałam się w czasie na 31 października, dniu śmierci Ralfa. Wtedy wszystko stanęło w miejscu i tak to trwało. Nie było choinki, nie było prezentów, nie było mnie…
W końcu przy wigilijnym stole, który Andrzej z Martą czymś tam zastawili padło pytanie:
– Czy teraz tak ma wyglądać nasze życie?
Spojrzałam na Andrzeja nie bardzo wiedząc o co mu chodzi i milczałam, bo nie zrozumiałam pytania. Ten jednak naciskał:
– Allu, nie widzisz, że ja też cierpię, że mi też jest ciężko?
Byłam tak „zamrożona”, że nie docierało do mnie to, co mówi Andrzej, a może docierało, ale było obojętne. On coś jeszcze mówił, tłumaczył, prosił, ale u mnie w głowie była tylko jedna myśl: „Nie chcę być tutaj. Chcę iść do Ralfa”. W końcu Andrzej zadał pytanie, które jakoś się przebiło do świadomości:
– Allu, czy jest coś, co pomogłoby tobie?
Podniosłam głowę i całkowicie odruchowo odpowiedziałam:
– Dog!
Na co Andrzej odpowiedział:
– Nigdy w życiu!
Na tym skończyła się rozmowa. Czas płynął. Dni mijały apatycznie, bez uczuć, bez jakiegokolwiek mego zaangażowania się w cokolwiek. Nadszedł marzec i zbliżała się wiosna. Przyjaciele i znajomi próbowali mi pomóc, ale było to dla mnie kompletnie obojętne. W końcu moim stanem zainteresowała się nawet moja matka. Kiedyś przyjechała do nas i chciała ze mną porozmawiać, ale zbyłam ją stwierdzeniem, że nie ma o czym. Zostawiłam ją z Andrzejem i poszłam do drugiego pokoju pod pretekstem pilnej pracy. Przez otwarte drzwi słyszałam jednak fragmenty ich rozmowy.
– Andrzej, z Allą jest bardzo źle – oznajmiła matka.
– Wiem, ale nie umiem jej pomóc.
– Ty wiesz, co by jej pomogło.
– Co?
– Dog. Doże szczenię. Tylko to może ją przywrócić do normalnego życia.
Andrzej chyba musiał być mocno zaskoczony, kiedy usłyszał takie słowa od mojej matki. W każdym bądź razie tego dnia wieczorem powiedział:
– Jeśli tak bardzo chcesz doga, możemy go wziąć.
Nie wierzyłam własnym uszom i poprosiłam:
– Powtórz proszę.
– Zgadzam się na doga – powtórzył.
Poczułam się jak obudzona z bardzo długiego snu. Pomyślałam, że to Ralf, tam, na górze, za Tęczowym Mostem, wyprosił to dla mnie. Moje ciało zalała ogromna fala energii.


Odcinek 91.

Natychmiast pobiegłam do komputera szukać hodowli, w której mogłabym kupić małego pręgowanego chłopczyka. Po przejrzeniu kilkunastu stron różnych hodowli znalazłam taką, która najbardziej mnie zainteresowała – De Miranko. Mieli właśnie miot pręgowanych i żółtych dogów urodzonych 10 stycznia 2002 roku. Co prawda część szczeniąt już miała właścicieli i dostępne były tylko dwie dziewczynki i jeden chłopczyk, ale kiedy go zobaczyłam na zdjęciu od razu pomyślałam: „Jesteś mój!”. Był cudowny! Miał taki słodki pyś i najpiękniejsze na całym świecie oczy. Nazywał się Din Dexter, ale od razu wiedziałam, że w domu będzie nosić imię Sasza. Zawołałam Andrzeja, żeby zobaczył zdjęcie malucha.
– Popatrz, tego psiaczka chciałabym mieć – powiedziałam z ogromnym entuzjazmem.
– Ile on ma? – spytał Andrzej.
– Akurat dzisiaj skończył 2 miesiące.
– Jesteś pewna, że chcesz? Że jesteś gotowa raz jeszcze przejść przez śmierć i ból rozstania? Już wiesz, jak krótko żyją dogi…
– Nie, nie jestem na to gotowa i nigdy nie będę – szczerze odpowiedziałam. – Ale wiem jedno. Nie umiem żyć bez doga. To Ralf był lepszą częścią mnie, motywacją do życia, działania, aktywności, miłości. Wiem, że to co mówię może sprawiać ci przykrość, bo każdy mężczyzna chciałby być najważniejszy dla swojej kobiety. I ty jesteś ważny, najważniejszy, zaraz po dogach. Kocham cię i szanuję i tylko dogi kocham bardziej od ciebie…
Andrzej z zadumą pokiwał głową. Dłuższą chwilę milczał, a potem powiedział:
– No to dzwoń do tej hodowli i umawiaj się na przyjazd po tego dożka.
– Poczekaj chwilę. Musimy się zastanowić, kiedy po niego możemy pojechać. Trzeba przygotować mieszkanie, kupić stosowne jedzenie…
– Myślę, że na to wystarczy nam dwa dni, czyli możesz umawiać się na trzynastego – przerwał mi Andrzej.
Westchnąwszy w duchu do wszystkich świętych i Sił Wyższych wzięłam telefon i wybrałam podany na stronie hodowli numer. Już po pierwszym dzwonku usłyszałam surowy, męski głos:
– Słucham!
– Nazywam się Alla Chrzanowska. Znalazłam ten numer telefonu na stronie hodowli dogów niemieckich De Miranko i jestem zainteresowana kupnem pręgowanego chłopczyka.
– Dlaczego pani chce mieć doga? – padło oschłe pytanie.
– Bo nie umiem żyć bez doga – odpowiedziałam.
I popłynęła moja opowieść o życiu z Ralfem, o jego śmierci, o pustce i tęsknocie. Długo mówiłam, a mężczyzna z drugiej strony cierpliwie słuchał. Kiedy skończyłam, powiedział:
– Może pani przyjeżdżać po Dina Dextera, kiedy pani chce.
– Potrzebuję dwóch dni na przygotowanie domu i wszystkiego, co potrzebne na przyjęcie malucha, czyli 13 marca mogę już być u państwa.
– Dobrze, proszę zanotować adres.
Zrobiłam to i dwa razy upewniłam się, czy nie zrobiłam pomyłki. Potem ustaliliśmy kwestie finansowe, a na koniec dopytałam się jak karmiony jest mój chłopczyk, żebym mogła przygotować i wziąć na drogę odpowiednie jedzenie. Na koniec pan Andrzej, bo tak nazywał się mężczyzna, z którym rozmawiałam spytał:
– A gdzie on będzie spać?
Na całkowitym odruchu odpowiedziałam:
– Ze mną w łóżku. To znaczy będzie miał swoje posłanko w kąciku w najbardziej ustronnym miejscu pokoju, ale…
Pan Andrzej się roześmiał i raz jeszcze powtórzył:
– Proszę przyjeżdżać, Din Dexter już czeka na panią.

Odcinek 92.

Mój Andrzej przysłuchiwał się całej rozmowie, więc tylko spytał:
– A co zrobimy z Wolfem?
– Weźmiemy ze sobą – odpowiedziałam.
Ogarnęła mnie niezwykła energia. Ruszyłam sprzątać, prać, przygotowywać dom na przyjęcie Saszy. Tylko od czasu do czasu w myślach rozmawiałam z Ralfem i dziękowałam mu, ponieważ byłam pewna, że to dzięki niemu w moim życiu pojawił się jego następca. Oczywistym było, że żaden pies nie zajmie miejsca mego pierwszego doga, ale we mnie było jeszcze tyle miłości, że bez wątpienia wystarczy jej dla kolejnego. Nie przyszło mi wówczas do głowy, że to uczucie w osobie (tak, tak, dla mnie dogi są osobami) Saszy znajdzie swoje apogeum.
W środę 13 marca, wcześnie rano wsiedliśmy razem z Wolfem do samochodu i ruszyliśmy do Warszawy. Hodowla, do której jechaliśmy znajdowała się z drugiej strony stolicy. Droga dłużyła mi się okropnie. Nie mogłam się doczekać momentu, kiedy wezmę na ręce mego chłopczyka. Dodatkowo nie sprzyjała nam pogoda, padał deszcz ze śniegiem i trzeba było jechać powoli. Dlatego choć wyjechaliśmy o szóstej rano w hodowli De Miranko byliśmy dopiero koło dziesiątej.
Kiedy weszłam do środka, poczułam się jak w raju, bo na spotkanie wyszły nam trzy piękne pręgowane dożyce. Domyśliłam się, że jedna z nich to mama mego malucha. Oczywiście towarzyszyli im ludzie – Mirka i Andrzej, właściciele hodowli. Osoby zakochane w swoich podopiecznych, co było widać na pierwszy rzut oka. Weszliśmy wszyscy do pokoju. Starałam się trzymać w ryzach, w końcu ci ludzie widzieli mnie po raz pierwszy i mieli oddać mi swego szczeniaczka, co by sobie o mnie pomyśleli, jakbym się rozpłakała, ale kiedy pręgowane dziewczynki do mnie podeszły, nie wytrzymałam – usiadłam na podłodze i pozwoliłam im się obwąchiwać, a w oczach zaszkliły mi się łzy. W końcu nie widziałam doga przez cztery i pół miesiąca, a teraz otaczały mnie z każdej strony i mogłam czuć ich zapach, dotykać sierści i patrzeć w najmądrzejsze oczy na świecie. Jeszcze moment, a całkiem bym się rozkleiła. Mirka musiała to wyczuć, bo wyszła z pokoju, zabrała obu Andrzejów i dwie suki. Zostałam tylko z mamą Saszy Mellice Axedius. Usiadłam w fotelu, a sunia uważnie mi się przyglądała, jakby mnie oceniała. Przytuliłam się do niej i cichutko szepnęłam:
– Przysięgam ci, że twój syn będzie miał u mnie wszystko. Jeśli zechce gwiazdkę z nieba, to ją dostanie, będę go kochać bezgranicznie, dbać jak o dziecko królewskiej krwi, będzie tym, co najdroższe i najcenniejsze w moim życiu.
Mellice słuchała mnie uważnie, a potem delikatnie dotknęła pysiem mojej twarzy, jakby chciała powiedzieć:
– Uwierzę ci i ufam, że mój syn będzie z tobą szczęśliwy.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Mirka niosąc na rękach małego tygryska. Podeszła do mnie i położyła mi na kolanach Saszę. Zamarłam. Nie mogłam oddychać, nie mogłam się ruszyć, nie wierzyłam własnym oczom i swemu szczęściu. Bałam się go objąć, przytulić. Miałam wrażenie, że to sen, że zaraz się zbudzę z pustymi rękami.
W pewnym momencie Sasza się poruszył, a ja przestraszyłam się, że spadnie z moich kolan i odruchowo go objęłam. Maluch usiadł, popatrzył na mnie, a potem z bardzo poważną minką polizał mnie po twarzy. Popatrzyliśmy sobie w oczy i oboje wiedzieliśmy, że w tym momencie połączyła nas miłość nieziemska, nieopisana, taka, którą niewielu ludziom jest dane w ogóle przeżyć. W tej sekundzie staliśmy się jednością – nie było mnie i psa, byliśmy MY. Cały świat na tę chwilę się zatrzymał, żeby zobaczyć jak rodzi się takie uczucie…

Odcinek 93.

Nie chciałam puścić Saszy z rąk nawet na chwilę, ale w końcu to zrobiłam pozwalając mu pożegnać się z siostrzyczkami i mamą. A my ludzie w tym czasie załatwiliśmy formalności – przede wszystkim podpisaliśmy umowę i Din Dexter, czyli Sasza, stał się mój. Wydawało mi się, że rozstanie ze szczeniaczkiem to zawsze przykre przeżycie nawet dla hodowcy (z czasem dopiero przekonałam się, że nie dla wszystkich), więc chciałam zapewnić Mirkę i Andrzeja, że maluch będzie miał u nas dobrze. Uznałam, że od słów więcej mówią fakty i dlatego wzięłam ze sobą zdjęcia Ralfa i im pokazałam. Obejrzeli je uważnie, a kiedy Andrzej mi je oddawał, uśmiechnął się. Mirka zaczęła mówić, jak trzeba karmić dożę szczenię, ale jej mąż przerwał słowami:
– Mirko, tych ludzi nie trzeba uczyć, jak karmić doga. Widziałaś na zdjęciach jak wyglądał Ralf.
Byłam ogromnie wdzięczna za te słowa zaufania, ale na wszelki wypadek dodałam:
– Mirko, Andrzeju! W razie jakichkolwiek wątpliwości, będę dzwonić, dobrze?
– To oczywiste – odpowiedziała Mirka i dodała – i poprosimy jak najwięcej zdjęć Saszy, bo tak Din Dexter będzie się nazywał w domu?
– Tak, chcielibyśmy go tak nazywać, z pewnych względów rodzinnych. Sasza to w Rosji zdrobnienie od imienia Aleksander.
– Oczywiście, że nie mamy nic przeciwko – zapewniła Mirka.
Nie mogliśmy spędzić dużo czasu w tym cudownym, „zadożonym” domu, bo w samochodzie czekał na nas Wolf. Co prawda Andrzej wychodził go wyprowadzić i otulić kocem, bo robiło się chłodno, ale nie mogliśmy go wprowadzić do domu, gdzie były trzy suki, jeden samiec i trójka szczeniaczków, ani pozwolić, by zbyt długo był sam w aucie. Poza tym chcieliśmy przejechać Warszawę dopóki będzie widno. Zaczęliśmy się więc zbierać. Mój Andrzej poszedł do samochodu i przyniósł kocyk kupiony specjalnie dla Saszy. Tym razem jego wielkość była już odpowiednia. Mirka przyniosła malucha z pokoju szczeniaczków, a ja raz jeszcze zapewniłam Mellice, że dla jej syna zrobię wszystko. Właściciel hodowli wziął go na ręce i wyniósł na dwór. Podeszliśmy do samochodu i tam usłyszałam pytanie:
– Mam go położyć z tyłu, obok Wolfa?
– Nie! – omalże nie krzyknęłam. – Ja usiądę na siedzeniu pasażera i wezmę Saszę na kolana.
Tak też zrobiliśmy. Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę do domu. Dopiero po kilku miesiącach dowiedziałam się od Mirki, że Din Dexter z pewnych względów miał zostać w hodowli. Chciał go nawet kupić sąsiad hodowców, ale się na to nie zdecydowali, dlatego Mirka była zszokowana, kiedy wróciła z pracy i dowiedziała się od męża, że zgodził się sprzedać Dina jakiejś nieznajomej kobiecie z Białegostoku. W dodatku ten, pytany dlaczego, odpowiadał uparcie:
– Tej kobiecie dałbym każdego doga.
Andrzej  Kostek, który dziś już jest ze wszystkimi swoimi dogami w niebiańskim Elizjum, widocznie jako pierwszy poczuł, czym są dla mnie te szlachetne olbrzymy i zaufał mi. Byłam, jestem i będę mu za to wdzięczna oraz za to, że zawsze był gotów udzielić mi rad i wsparcia. To do niego pierwszego dzwoniłam, gdy pojawiał się jakikolwiek problem, gdy potrzebowałam rady czy chwili rozmowy.
Jechałam przez całą drogę do domu ze swoim małym tygryskiem na kolanach. Był przeuroczy. Był taką miniaturką doga. I ten zapach szczeniaczka – niepowtarzalny, jedyny, cudny. Dopóki było widno, oglądał przez okno stolicę, a kiedy wyjechaliśmy z miasta, umościł się wygodnie na moich kolanach, zwinął w kłębuszek i słodko zasnął. Droga była fatalna, a za Zambrowem zaczął padać śnieg z deszczem i na jezdni tworzyła się lodowa, bardzo śliska powłoka. Nie było jeszcze wtedy opon zimowych, więc jechaliśmy bardzo wolno. W końcu dopiero po osiemnastej dotarliśmy do domu. Było zimno, a trawnik przed klatką schodową pokrywał mokry śnieg. Bałam się, że jak postawię na nim Saszę, to się przestraszy i będzie mu zimno, więc na rękach wniosłam go do domu, a Andrzej poszedł na spacer z Wolfem.

Odcinek 94.

W domu Sasza zrobił na środku pokoju siku i kupę, biorąc w taki sposób w posiadanie nasze mieszkanie. Muszę tu stwierdzić, że zrobił to ten jeden, jedyny raz. Nigdy więcej nie załatwił się w domu. Na początku nauczyliśmy go załatwiać się na balkonie, z własnego lenistwa, żeby nie biegać kilkanaście razy dziennie po schodach na III piętro. Już po pierwszym wyniesieniu go na balkon i postawieniu na ułożonych tam specjalnie w tym celu gazetach mój maluch wiedział, gdzie jest jego toaleta.
Jaki był Sasza? Niezwykły! Nie tylko uroczy, bo urocze jest każde doże szczenię, ale wyjątkowo bystry, mądry, czuły, delikatny i… psotny. Co prawda całkiem inaczej niż Ralf. Tamten był mistrzem w kradzieżach jedzenia, Saszy jedzenie nie interesowało i to było przyczyną mego zmartwienia. Pierwszy raz spotkałam się z żywą istotą, która nie lubiła jeść. Zarówno moje ludzkie dziecko, jak i wszystkie psie dzieci cieszyły się znakomitym apetytem, a Sasza tą czynnością w ogóle nie był zainteresowany. Tak zresztą było przez całe jego życie. Co ja się musiałam nacudować, żeby to psiątko jadło. Czego ja mu nie podtykałam, żeby mu posmakowało. Owszem, Sasza wyrósł na bardzo wysokiego doga, miał w kłębie 98 cm, ale był zawsze bardzo szczupły, żeby nie powiedzieć – chudy.
Na razie jednak uczyliśmy się wspólnego życia. Cieszyłam się, że Wolf od razu zaakceptował malucha i fajnie się z nim bawił. Sasza oczywiście spał ze mną w łóżku, a najchętniej na mnie. Kładł się cały na mojej klatce piersiowej, a kiedy go zdejmowałam to wchodził z powrotem, dopiero po kilku dniach wypracowaliśmy konsensus – głowa i przednie łapy leżały na mnie, a zad na wersalce i tak sobie spaliśmy.
Któregoś wieczoru już leżałam w piżamie w łóżku, a Sasza jeszcze się pędrał na tapczanie Andrzeja. Przypomniałam sobie, że nie wyprowadziliśmy małego na siku na balkon, więc powiedziałam:
– Andrzej, wysikaj Saszę.
Ten złapał go i chyba musiał nacisnąć akurat to miejsce, gdzie jest pęcherz moczowy, bo zobaczyłam, jak z uniesionego w górę psa lecą siki. Mina Andrzeja, któremu po rękach popłynął ciepły mocz była bezcenna. Nie wytrzymałam i zaczęłam się śmiać, a kiedy mi przeszło, powiedziałam:
– Andrzeju, nie traktuj tak dosłownie moich słów. Sasza na balkonie sam by zrobił siku, nie trzeba tego na nim wymuszać.
Było widać, że Andrzej początkowo był wściekły, ale po chwili sam dostrzegł komizm sytuacji i chyba zrobiło mu się żal malucha zdezorientowanego tym, co się stało, więc utulił go i ucałował, ale potem wymusił na mnie pomoc:
– Ale jednak wstań i pomóż mi zmienić pościel – zażądał, w czym mu nie odmówiłam.
Trwały cudowne dni. Wszystko było po raz pierwszy – pierwsze zabawy, pierwsze krótkie spacerki, bo pogoda na dłuższe nie pozwalała, pierwsze przytulanki i karesy. Niezwykłe i wspaniałe było wzajemne poznawanie siebie i patrzenie na świat przez pryzmat spojrzenia maleńkiej iskierki, jaką był Sasza. W niczym oprócz wyglądu zewnętrznego, a i to nie w pełni, nie przypominał Ralfa. Bardzo się z tego cieszyłam, bo Ralf miał oddzielne miejsce w moim życiu i nie chciałam, żeby ktokolwiek je zajął. To dzięki Saszy zrozumiałam, że każdy dog jest indywidualnością i nigdy później nie szukałam takiego samego jak… jak którykolwiek z moich dogów. Nigdy nie chciałam kopii i dlatego zawsze miałam oryginał.
W końcu pogoda się ustabilizowała i zaczęła nadciągać wiosna. W dniu moich 43 urodzin, a była to sobota, po raz pierwszy zabraliśmy Saszę na spacer do prawdziwego lasu. Było to niesamowite przeżycie i dla niego, i dla mnie. Jego zachwycił ogrom świata. Jak go postawiliśmy na ziemię po wyjściu z samochodu z wrażenia aż usiadł i zrobił ogromne oczy. Ukucnęłam przy nim, głaskałam go i mówiłam:
– Saszeńka, maleńki, zawsze będę przy tobie, zawsze będę cię wspierać, przed nami wiele dróg synku do przejścia, wiele rzeczy do zobaczenia, mnóstwo zapachów do powąchania.
Maluch powoli się odprężał, po chwili się otrząsnął i ruszył przed siebie, a że przez całe życie Sasza miał tylko dwa tryby – tryb nieruchomy i tryb sprint, ruszył biegiem przed siebie. Na szczęście Wolf pobiegł za nim i przez cały spacer pilnował małego odkrywcę.

Odcinek 95.

Wielkanoc w 2002 roku wypadła dokładnie na przełomie miesięcy – 31 marca i 1 kwietnia. Dzięki Saszy znów z zapałem rozpoczęłam przygotowania do tego radosnego Święta. Zaczęłam oczywiście od sprzątania, a mój mały tygrysek pomagał mi z całych sił. Najpierw na balkonie wlazł do ogromnej donicy i udawał rosnącego w niej kwiatka, potem podczas odkurzania pokoju wszedł na ławę i z tej wysokości obserwował cały proces, a kiedy chowałam zimowe okrycia, upolował szalik i walczył z nim w korytarzu, aż w impecie zabawy zwalił na siebie stojące na półeczce bibeloty. W ogóle się tym nie przejął, zaciągnął szalik do dużego pokoju i nadal się z nim zmagał, aż w końcu uznał, że go pokonał, położył się na nim i zasnął. Był najsłodszą istotą na świecie i przywrócił mi chęć do życia, a po prawie pół roku apatii i bierności trzeba było zrobić w nim porządek.
Przede wszystkim problemy zaczęła sprawiać współpraca z moim wydawcą. Miałam na swoim koncie już kilka książek, ale honoraria autorskie zamiast wzrastać – spadały. Nawiązywałam kontakty z autorami zagranicznymi, zawierałam w imieniu wydawnictwa umowy na wydanie ich książek w języku polskim i nie tylko nie miałam z tego tytułu żadnych gratyfikacji finansowych, ale nie usłyszałam nawet słowa „dziękuję”. Dzięki swoim wyjazdom, szczególnie na Ezoteryczne Konferencje do Moskwy poznałam ich bardzo wielu: Liz Green, Hajo Banzhafa, Jewgienija Kolesowa, Elenę Suszczynską i wielu innych. Byli to ludzie całkowicie różni od potocznego wyobrażenia panującego w Polsce na temat osób zajmujących się ezoteryką – wykształceni, obyci w świecie, inteligentni i fascynujący. Na przykład Banzhaf z wykształcenia był filozofem, Kolesow filologiem biegle władającym czterema obcymi językami, Suszczyńska miała za sobą udaną karierę pianistki, z której zrezygnowała dla astrologii. Zresztą to właśnie oni podsunęli mi pewien pomysł.
Któregoś wieczoru jadłam kolację w hotelu Izmajłowo w towarzystwie Hajo Banzhafa i Jewgienija Kolesowa. Rozmawialiśmy o naszych wydawcach i trochę się poskarżyłam na swojego. Wtedy Hajo, którego mówiłam na wydawanie książek w Polsce i miał kontakt z moim wydawcą spytał:
– A czemu nie otworzysz swojego wydawnictwa?
– No właśnie, czemu? – poparł go pytaniem Jewgienij.
– A kto zechce u mnie wydawać? W nowym wydawnictwie, bez żadnej renomy? I na pewno nie mogłabym od razu płacić tyle, żeby się u mnie opłacało wydawać – odpowiedziałam.
– Kto zechce? – drążył Hajo. – Ja.
– I ja – dodał Kolesow.
Siedziałam całkowicie oszołomiona i patrzyłam wielkimi oczami na swoich rozmówców. Nawet mi do głowy nie przyszło, że te sławy europejskiej ezoteryki chciałyby wydawać książki u mnie, w nowym, nikomu nie znanym wydawnictwie.
– I znam jeszcze kilku rosyjskich ezoteryków, którzy chętnie by wydali książki w języku polskim u ciebie – dodał Jewgienij.
Nadal milczałam, nie wiedząc co mam powiedzieć. Hajo, widząc moje oszołomienie, dodał jeszcze:
– No i masz jedną dość dobrze już znaną w Polsce autorkę.
Spojrzałam na niego z pytaniem w oczach. On uśmiechnął się i powiedział:
– No przecież siebie. Ile już wydałaś książek?
– Pięć.
– No właśnie.
– Wasza propozycja, to ogromny zaszczyt i jestem wam niezwykle wdzięczna, ale muszę się nad tym zastanowić.
– Zastanawiaj się, ale szybko. Jutro ostatni dzień konferencji i się rozjedziemy, kolejny raz spotkamy się zapewne dopiero za rok. A jutro moglibyśmy podpisać umowy. Ja jestem gotowy dać ci do wydania „Vademecum Tarota” – odpowiedział Hajo.
– A ja „Księgę przepowiedni” i „Wprowadzenie do magii” – zachęcał Jewgienij.

Odcinek 96.

Całą noc myślałam nad złożoną mi propozycją. Rano zadzwoniłam do Andrzeja i powiedziałam mu o niej. Myślałam, że będzie mnie stopował, ale ku memu zdumieniu i on zachęcał mnie do tego kroku. Tak więc, nie mając jeszcze wydawnictwa, podpisałam trzy umowy na wydanie książek. Tego samego dnia organizator Konferencji i moich kursów w Moskwie zaproponował wydanie moich książek w języku rosyjskim, na co przystałam bez chwili wahania.
Tak więc pojawienie się małego Saszy przyniosło ogromne zmiany w moim życiu, ale najważniejsza dla mnie był ta, która dokonała się we mnie – znów miałam po co żyć, znów świat był fascynujący, barwny i niezwykły, a wszystko to dzięki temu, że mogłam na niego patrzeć oczami dożego szczeniątka. Wszystko było w jakimś sensie robione po raz pierwszy – ot, choćby wyjazd na wieś do Miedwieżyk. Pojechaliśmy w tamtym roku tam wczesną wiosną, w połowie kwietnia, żeby pomóc ojczymowi w sadzeniu lasu. Rodzice mieli tam prawie hektar ziemi i oczywiście nie byli w stanie jej obrobić. Zresztą nie było takiej potrzeby. Więc ojczym na sporej części postanowił posadzić las, głównie świerki. Była to praca, z którą ciężko było się sprawić jednej osobie, więc przyjechaliśmy pomóc.
Sasza był zafascynowany wsią. Już jako szczenię miał na tyle wyrazistą mimikę, że jego uczucia dało się odczytać z wyrazu pysia. A kiedy był czymś szczególnie zadziwiony, to wtedy siadał i tak zabawnie przekręcał główkę, jakby chciał się dokładniej przyjrzeć temu, co go zainteresowało. Praca przy sadzeniu lasu polegała na tym, że Andrzej kopał głębokie dołki, a ja z ojczymem sadziłam w nich zakupione w nadleśnictwie sadzonki świerków na zmianę z samosiejkami brzóz i sosen. Dołki musiały być odpowiednio głębokie, żeby drzewkom było wygodnie i miały pod dostatkiem wody. Oczywiście w pracach pomagały oba psy. Pomoc polegała na ganianiu się po całym polu. W którymś momencie Sasza, który miał wówczas nieco ponad trzy miesiące nie zauważył dołka i z całym impetem wpadł do niego. Przestraszyłam się, że coś sobie zrobił. Rzuciłam pracę i podbiegłam do niego. Nic mu się nie stało, ale miał problem z wygrzebaniem się ze sporej jamki, jaką Andrzej przygotował na drzewko. Wszyscy zaczęli się śmiać, a ja się wściekłam. Nie rozumiałam, jak tak można. Wyjęłam malucha, utuliłam, otrzepałam z piasku i powiedziałam:
– Jak możecie się z niego śmiać? Wredni z was ludzie. A jakby któreś z was wpadło do jamy, z której nie mogłoby wyjść, byłoby wam do śmiechu? Sami kończcie to sadzenie, ja idę do domu, bo tu jest niebezpiecznie dla moich zwierząt.
Zabrałam psy i poszłam. Pracy przy sadzeniu nie było już tak dużo i wiedziałam, że poradzą sobie beze mnie.
Choć była to dopiero połowa kwietnia, pogoda była piękna, ciepła i słoneczna, jakby przyroda chciała nadrobić wyjątkowo w tym roku brzydki marzec. Wyniosłam na podwórko turystyczny stolik, krzesełko i koc dla psów i umościłam się w ogródku, gdzie zaczynały kwitnąć pierwsze wiosenne kwiaty. Po chwili przyszła moja matka. Popatrzyła na mnie krzywo i powiedziała z pretensją w głosie:
– Alla, dla ciebie psy są ważniejsze od ludzi.
– To prawda mamo – zgodziłam się z tym oczywistym dla mnie stwierdzeniem.
– Ale dlaczego? – dociekała moja rodzicielka.
Sama z siebie nie miałam zamiaru tego oznajmiać, ale skoro zapytała, to odpowiedziałam:
– Bo dają mi więcej miłości, troski, wsparcia i czułości niż jakikolwiek człowiek.

Odcinek 97.

Tego roku przyjeżdżaliśmy do Miedwieżyk przynajmniej raz w miesiącu. Chciałam, żeby Sasza znał nie tylko miejskie życie, ale poznał jak najwięcej świata. Wkrótce mój mały tygrysek pokochał wieś jak ja. Uwielbiał spacery w lesie, zbieranie jagód i grzybów. Nie był tak wygodnicki jak Ralf i w każdej chwili gotów do spaceru. Fascynowały go krowy i kiedy przechodziliśmy łąkami obok miejsca, gdzie się one pasły musiałam brać Saszę na smycz, bo był gotów do nich pobiec. Inne stworzenia, które go bardzo interesowały to kury. I kiedyś, gdyby nie mój refleks, źle by się to skończyło dla pewnej przedstawicielki drobiu, która wydostała się ze swego podwórka na drogę, którą akurat szliśmy na spacer. Sasza jak ją zobaczył, dopadł do niej. Wcale nie miał złych zamiarów i nie próbował jej zagryźć. On po prostu chciał się z nią pobawić, ale mógł skrzywdzić, szczególnie, że złapał ją za skrzydło, aż pofrunęły pióra. Dopadłam do nich, złapałam kurę, wydarłam z psiego pysia i przerzuciłam ją za płot na podwórko, gdzie głośno gdacząc skarżyła się na krzywdę, która ją spotkała. Oczywiście wygłosiłam całą litanię na temat niestosowności takiego zachowania, którą Sasza bardzo uważnie wysłuchał (on zawsze uważnie słuchał tego, co mówię). Całą sytuację rozładował Andrzej mówiąc:
– No co ty chcesz od psa. Uczył kurę latać.
To była cudowna wiosna i lato. Sasza rósł jak na drożdżach tylko ciągle był bardzo szczuplutki – nie lubił i nie chciał jeść. Miał ważniejsze sprawy na głowie – a to zaprzyjaźniać się z jaszczurką zwinką (nic jej nie zrobił – położył się obok niej i bacznie ją obserwował), a to sprawdzać jak wygląda życie w mrowisku (niestety trochę je uszkodził), a to podziwiać wspinające się po drzewach wiewiórki (tak mocno zdzierał główkę, że aż się wywrócił na grzbiecik). Tych zajęć były setki tak na wsi, jak i w mieście, były też całkiem inne. W Miedwieżykach mieliśmy z Saszą swoją własną, niezwykłą polankę. Rósł na niej na środku potężny dąb, po jednej stronie był brzozowy zagajnik, a po drugiej strzelały do nieba wysokie sosny. Chodziliśmy tam we dwójkę z Saszą, Wolf wolał zostawać z Andrzejem. Siadałam pod dębem, opierałam plecy o to potężne drzewo, a  Sasza jak był mały to mościł się cały na moich kolanach, jak podrósł, kładł się obok i tylko głowę umieszczał mi na podołku. Mogliśmy tak siedzieć długo, bardzo długo. Patrzyliśmy w niebo na obłoki, oddychaliśmy zapachem ziemi i lasu, milczeliśmy wsłuchani w siebie nawzajem. Patrzyliśmy sobie w oczy i rozmawialiśmy bez słów. Czas się wtedy zatrzymywał, a nas przepełniało poczucie pełni i doskonałości. Nie potrzebowaliśmy niczego więcej. Mieliśmy wszystko – mieliśmy siebie.
Czasami sama się dziwiłam tym naszym „zastygnięciom” w czasie. Oboje z Saszą byliśmy energiczni, aktywni, ciężko było nam usiedzieć choćby przez chwilę w miejscu i wszędzie było nas pełno, a tam, na naszej polance, potrafiliśmy „zastygnąć” na długi, długi czas.
Już wtedy, kiedy Sasza był zaledwie podrostkiem i miał siedem-osiem miesięcy wiedziałam, że spotkała mnie rzecz niezwykła – trafiła mi się taka miłość, którą niewielu ludzi ma szczęście doświadczyć i przeżyć w swoim życiu – doskonała, idealna, wszechogarniająca i piękniejsza niż cokolwiek we Wszechświecie. Kochałam Saszę tak, że aż czasami bolało. I on mnie kochał tak samo.
Pierwsze „Wczasy z Tarotem” z udziałem Saszy były fantastyczne. Spędziliśmy w Supraślu cały miesiąc. Przyjechali cudowni ludzie i to zarówno Uczestnicy, jak i Wykładowcy. W tym roku do współpracy zaprosiłam Lenę Rusakową z Moskwy i Hanię Seńczuk z Wrocławia, dwie wspaniałe mądre ezoteryczki i rozszerzyłam ofertę o kurs pracy z ciałem, które prowadziła Hania i szkolenia z homeopatii, które prowadziła Lena. Andrzej od kilku lat pracował z energiami anielskimi i na tych „Wczasach” mógł zdobytą wiedzę przekazać innym. Wieczorami organizowaliśmy ogniska, medytacje i chóralne śpiewy, w których bardzo chętnie uczestniczył Wolfik, ponieważ jak tylko słyszał śpiew sam zaczynał wokalizować.

Odcinek 98.

Nasze relacje z Andrzejem były poprawne, ale tym razem to ja się oddaliłam od Andrzeja. On nie umiał mi dać tego, co ofiarował Sasza. Nie miałam o to pretensji do swojego partnera i … już tego nie potrzebowałam. Wystarczyło, że popatrzyłam w bursztynowe oczy mojego Przyjaciela i wiedziałam, że jestem całym jego światem, tak jak on był moim i to mnie przepełniało pełnią szczęścia.
Pod koniec sierpnia co roku w Białymstoku odbywała się wystawa psów rasowych. Postanowiliśmy spróbować swoich sił z Saszą i wystartowaliśmy jeszcze w klasie szczeniąt. Co prawda w którymś momencie mój tygrysek chciał mnie wyciągnąć z ringu, ale opanowałam sytuację i dostaliśmy ocenę „Wybitnie obiecujący”. Pomimo to wystawa wcale mi się nie spodobała, Saszy też niespecjalnie. Owszem, spotkaliśmy Andrzeja z hodowli De Miranko, który przyjechał ze swoją sunią Bajką i to było sympatyczne spotkanie, bo usłyszeliśmy od niego mnóstwo miłych słów i poznaliśmy kilku innych hodowców dogów, w tym Monikę, właścicielkę hodowli Saxifraga, ale cała reszta nam się nie podobała – psy przywiązane do ogrodzenia i pozostawione same sobie, szczekające i skowyczące z przerażenia, brak wody, choć było bardzo gorąco (dobrze, że wzięłam jej spory zapas, to mogłam obdzielić i inne psy) i sama ocena – wydawało mi się, że uwzględnia się w niej także charakter psa – niestety, myliłam się, to nie miało żadnego znaczenia. Zresztą do dziś nie wiem, co tak naprawdę ma znaczenie, choć w sumie wzięłam udział w kilkudziesięciu wystawach.
Niestety, we wrześniu musiałam pojechać służbowo do Moskwy. Rozstanie z Saszą stało się dramatem, szczególnie po tym, jak mój mały tygrysek wszedł do walizki, którą pakowałam przed wyjazdem. Usiadł w niej i bez słów mi mówił: „Zabierz mnie ze sobą”. Nie wiem, skąd on wiedział, że wyjeżdżam, że go zostawiam na cały tydzień. Skróciłam ten wyjazd do minimum, ale i tak każdy dzień dłużył się w nieskończoność. Kiedy wracałam, nie mogłam sobie wyobrazić powitania, aż drżałam z niecierpliwości i tu spotkało mnie zaskoczenie – Sasza w ogóle mnie nie przywitał. Wolfik się cieszył, skakał, a Sasza udawał, że mnie nie ma. Byłam w szoku. Mój tygrysek się po prostu obraził. Kiedy podeszłam do niego, odwrócił głowę w drugą stronę. Przemówiłam do niego cichutko:
– Najdroższy, musiałam. Proszę, wybacz mi. Czasami musimy coś robić, choć bardzo tego nie chcemy. Tęskniłeś, tak? Więc wiesz, co się czuje, jak się tęskni. I ja to czułam każdego dnia, każdej chwili.
Sasza spojrzał na mnie i wzrokiem spytał:
– Ale już mnie więcej nie zostawisz?
– Tego ci nie mogę obiecać, postaram się jednak żeby to było jak najrzadziej.
Wtedy Sasza czubkiem jęzorka polizał mój nos. To był u niego przejaw szczególnych uczuć, gdyż specjalnie wylewny nigdy nie był i nie rozdawał całusów jak podleci. Potem położył mi głowę na ramieniu przytulając ją do mnie i tak zastygliśmy w bezruchu na kilkanaście minut. Mój wyjazd został mi wybaczony.
W listopadzie, przed Dniem Niepodległości, spadł pierwszy śnieg. Radość Saszy z tego powodu była nie do opisania – turlał się w nim, łapał spadające płatki, a w końcu zaczął go jeść. Wolf patrzył na to z pobłażliwą miną, jakby chciał powiedzieć: „No niech się smarkacz nacieszy”. Następnego dnia rano zaniepokoiło mnie zachowanie Saszy. Po pierwsze nie chciał jeść, ale że z niego był ogólnie niejadek to ten fakt nie był jeszcze powodem do paniki, ale nie bardzo chciał iść na spacer, a to już wywołało we mnie poważny niepokój, a kiedy zaczął się obficie ślinić, zaczęłam panikować. Oczywiście, jak większości osób mających dogi na myśl mi przyszła najstraszniejsza rzecz – skręt żołądka. Nie pomagały zapewnienia Andrzeja, że on nie mógł się skręcić, ponieważ od ponad dwunastu godzin nic nie jadł. Nie było dyskusji, zarządziłam wyjazd do lecznicy. Niestety był dzień wolny i w Białymstoku działała jedyna lecznica, ta na Wesołej. Kiedy tam zajechaliśmy okazało się, że kolejka stoi aż na ulicy. „Boże! Co robić?” – myślałam w panice. „Jak to skręt, to mamy coraz mniej czasu.” Zaczęłam prosić ludzi, by wpuścili nas bez kolejki. Zgodzili się, ale mniej ze względu na moje prośby, a bardziej dlatego, że Sasza wyglądał bardzo źle i dosłownie słaniał się na łapach.

Odcinek 99.

W gabinecie była tylko młoda dziewczyna. Kiedy jej powiedzieliśmy o naszym podejrzeniu skrętu, złapała za telefon i gdzieś zadzwoniła. Kiedy się rozłączyła, wyjaśniła:
– Zadzwoniłam do doktora Gulko, bo jak to skręt, to trzeba natychmiast operować, ja się tego nie podejmę.
– A matko! To trzeba będzie długo czekać! – jęknęłam.
– Nie, nie – zapewniła. – Doktor będzie za dziesięć minut. On mieszka na tej ulicy i ma dyżur pod telefonem.
Faktycznie, nie minęło nawet dziesięć minut jak zjawił się niecierpliwie wypatrywany weterynarz. Obejrzał Saszę dokładnie, osłuchał, pomacał brzuch, a potem kazał mi otworzyć mu szeroko pyś. Zajrzał i uśmiechnął się, po czym powiedział:
– To nie skręt. To angina, niech pani sama zajrzy mu do gardła, jest całe czerwone.
Zajrzałam i faktycznie – całe gardło było w kolorze krwistej czerwieni. Co prawda angina to nic przyjemnego, ale i tak ucieszyłam się, że to nie skręt. Sasza dostał antybiotyki od lekarza, a ode mnie całkowity zakaz jedzenia śniegu, czego już pilnowałam do końca jego życia. Rekonwalescencja przebiegła błyskawicznie i już na drugi dzień Sasza jadł i brykał, jakby nigdy nic. Zresztą u niego wszystko tak przebiegało – błyskawicznie. Reakcje jego organizmu były w jakiś dziwny sposób przyspieszone.
Przyszły święta Bożego Narodzenia, a po nich Sylwester. Trochę się obawiałam jak Sasza zareaguje na fajerwerki, bo Ralf to miał je w nosie, ale Wolfik panicznie się ich bał i wymagał wtedy szczególnej opieki. Okazało się, że Sasza znosi huk petard bez szczególnej ekscytacji, ale wytrzymał do pierwszej w nocy. Fajerwerki strzelały prawie pod naszym balkonem, na znajdującym się opodal skwerku. Kiedy po ponad godzinie nadal debilne pijane towarzystwo strzelało mój dog postanowił zrobić z tym porządek. Kazał się wypuścić na balkon i zaczął tak groźnie szczekać, że zagłuszył huk petard. Czy jego szczekanie pomogło, czy, co szybciej, blokersom skończyła się amunicja, ale w końcu na osiedlu zaległa zbawienna cisza. Kiedy następnego dnia rankiem wyszliśmy na spacer cała okolica wokół bloku była zasypana pozostałościami z nocnej kanonady. Nigdy nie mogłam zrozumieć tego zjawiska – puścić z dymem tyle kasy dla kilkunastu sekund błysku – co to daje? W jaki sposób sprawia to przyjemność? No ale nigdzie nie jest napisane, że ja mam wszystko rozumieć…
Pierwsze urodziny Saszy uczciliśmy tortem i pieczonym kurczakiem oraz mnóstwem karesów, czułości i długim spacerem po ośnieżonych łąkach. Zrobiłam sobie tego dnia wolne, żeby jak najwięcej czasu spędzić z moim już nie takim małym tygryskiem. Pilnowałam tylko, żeby nie jadł śniegu, którego w tamtym roku było pod dostatkiem. Mieliśmy też małą przygodę z tym związaną. Otóż przed blokiem dzieci ulepiły bałwana – dużego, na wysokość większego niż ja, z marchewkowym nosem, oczami z guzików i ozdobiły go słomkowym kapeluszem. Takie cudo Sasza widział po raz pierwszy i mocno go to dziwo zaniepokoiło. Stanął i zaczął burczeć. Wiedziałam, że muszę wesprzeć w tej sytuacji mojego Przyjaciela, więc podeszłam do bałwana i poklepałam go po śnieżnym brzuchu. Sasza bacznie obserwował moje zachowanie i uspokojony nim przestał burczeć, a po chwili sam podszedł do niezwykłego stwora, obwąchał go dokładnie, a na koniec poniósł łapę i… obsikał go. Potem na każdym spacerze podchodził do niego, a kiedy przyszła odwilż i bałwan się roztopił, Sasza szukał go i był bardzo rozczarowany, że jego śnieżny znajomy zniknął.


Odcinek 100.

Pomimo że wystawy średnio mi się spodobały, obiecałam hodowcom, że będę Saszę wystawiać, a skoro się rzekło, to trzeba było działać. Podjęliśmy z Andrzejem w tej mierze najgłupszą decyzję z możliwych i zaczęliśmy do wystawy w Katowicach. Dlaczego najgłupszą? Bo to była ogromna wystawa w hali, w katowickim Spodku, tłumy ludzi, zamknięta przestrzeń, a Sasza (ani ja) nie mieliśmy doświadczenia w kwestii wystaw. Nikt nam tego pomysłu nie odradził, a szkoda. Tak więc pojechaliśmy. Znaleźliśmy opiekę do Wolfa i wybraliśmy się dzień wcześniej. Nocleg załatwiłam u mojej znajomej z Katowic.
Już sama droga była zniechęcająca. Wystawa była w marcu, ale w trasie przeżyliśmy wszystkie cztery pory roku, najpierw na Podlasiu śnieżycę, potem odwilż, a na końcu burzę z piorunami.
Nocowaliśmy u mojej znajomej, za co do dziś jestem ogromnie wdzięczna. Rano ruszyliśmy do Spodka i ponieśliśmy kompletną porażkę oboje z Saszą przytłoczeni ilością psów i ludzi. Biegać po ringu to jeszcze Sasza biegał, kiedy przyszło do pokazywania zębów, jakoś dał je sobie obejrzeć, ale kiedy sędzia zaczął mu się dobierać do klejnotów rodowych – wierzgnął jak dziki mustang i omal nie wyciągnął mnie z ringu. Do dziś dziwię się, że sędzia nas nie zdyskwalifikował i dał nam nawet ocenę bardzo dobrą. Po prostu w Saszy było coś takiego, że nawet jak nie wygrywał, to budził w sędziach sympatię.
Inną sprawą było to, że po raz pierwszy zetknęłam się z taką ilością hodowców dogów i atmosfera jakiejś chorej konkurencji zarówno mnie zdziwiła, jak i zszokowała. Oczywiście byli wśród nich przesympatyczni ludzie, ale zdecydowanie należeli do mniejszości. A już w stan osłupienia wprowadzało mnie to, że niektórzy opiekunowie wystawianych dogów nie mieli bladego pojęcia o psychice i zachowaniu psów. Sasza miał rok i dwa miesiące, był młodym psem, ale doskonale socjalizowanym, bez żadnych problemów w kontaktach z innymi psami, z doskonale opanowanym psim savoir vivrem. W którymś momencie, jeszcze przed wejściem na ring przechodziła obok nas kobieta z bardzo ładną sunią arlekinką. Sasza nie zwróciłby na nią specjalnej uwagi wśród takiej ilości wszelkiej maści swoich współbraci, gdyby nie to, że obie przystanęły o krok od nas. Psy i ludzie zapoznają się inaczej. My patrzymy na twarz, podajemy sobie ręce i mówimy jak się nazywamy. Psy się obwąchują i to w psim świecie jest prawidłowe zapoznanie. Kiedy więc koło Saszy stanęła psia dama, on jako dobrze wychowany młodzieniec postanowił się z nią zapoznać – podszedł do niej bardzo grzecznie i delikatnie zaczął ją obwąchiwać. Sunia odpowiedziała mu tym samym. Dla mnie było to w pełni naturalne zachowanie dwóch psów. Gdyby Sasza był nachalny, gdyby suczka tego nie chciała sama bym mu zabroniła, ale widziałam, że wszystko jest w porządku i psiaki są gotowe zaprzyjaźnić się. Niestety, okazało się, że jestem głupia i źle wychowana. Tak przynajmniej stwierdziła właścicielka suni i dodała:
– Natychmiast zabieraj tego zboczeńca!
W pierwszej chwili rozejrzałam się dokoła zastanawiając się o kim ona tak mówi i dopiero po kilkunastu sekundach dotarło do mnie, że ta paniusia tak mówi o moim Saszy, przy czym ani myśli choćby o krok dalej odejść ze swoją sunią. Nawet na nią nie spojrzałam. Powiedziałam do Saszy:
– Chodź synku. Sunia jest fajna i grzeczna, ale nie możesz się z nią pobawić, bo jeszcze się zarazisz chamstwem od jej pani.
Taki był nasz pierwszy kontakt ze środowiskiem dogarzy i z wystawami. Jeździłam potem na wiele innych, ale nigdy nie stałam się ich wielbicielką. Na zawsze zostały one dla mnie „targowiskiem ludzkiej próżności” i miały bardzo niewiele wspólnego z miłością do psów.
Po powrocie do domu zaczęłam trenować z Saszą umiejętności potrzebne na ringu, a nauczona doświadczeniem na kolejną wystawę wybrałam taką o mniejszej randze – krajową i odbywającą się na świeżym powietrzu. Tam Sasza bez trudu zdobył pierwszą lokatę i tytuł – doskonały, no ale w swojej klasie nie miał żadnej konkurencji. I tak było przez całe lato – na krajówkach dostawał oceny doskonałe, na międzynarodówkach – bardzo dobre, a ja miałam swoje plany. Chciałam mieć hodowlę dogów, marzyłam o tym, że kiedy Sasza odejdzie z tego świata ze mną zostanie jego syn lub córka. Żeby było to możliwe Sasza musiał zdobyć ocenę doskonałą na wystawie międzynarodowej, a to nam się jakoś nie udawało.

Odcinek 101.

Za to udawało się wszystko inne. Założona przeze mnie firma, ku memu zdziwieniu rozwijała się dość prężnie, oczywiście głównie dzięki temu, że wydawaliśmy książki świetnych zagranicznych autorów. Pracy miałam co niemiara, bo nie tylko pisałam, ale i tłumaczyłam z języka rosyjskiego wszystkie pozycje wydawane przez moje Ars Scripti-2. Wkrótce stało się jasne, że we dwójkę nie damy rady z natłokiem pracy i spraw do załatwienia, a mieliśmy ich naprawdę sporo. Dobrze, że znaleźliśmy informatyka, który za dogodną dla obu stron opłatą założył nam i prowadził stronę internetową, na której uparłam się sprzedawać oprócz naszych książek także karty Tarota i dlatego musiałam zająć się nawiązaniem współpracy z włoską firmą Lo Scarabeo. Było to wówczas dość kłopotliwe, bo nie należeliśmy jeszcze do Unii Europejskiej i trzeba było załatwiać mnóstwo spraw związanych z cłem. Choć było to czasochłonne, uznałam, że warto się w to zaangażować i to właśnie przed wejściem Polski do Unii, gdyż dzięki temu będziemy pierwsi. I faktycznie tak się stało. Z tą firmą współpracujemy do dziś ku obopólnemu zadowoleniu, a ja miałam okazję poznać osobiście jej założyciela i dyrektora.
Musieliśmy też przyjąć pracownika i tu mój wybór padł na Dorotę, którą znałam  od dawna, a nawet kończyłyśmy to samo liceum, ale nasza znajomość zacieśniła się później dzięki Tarotowi i… dogom. Swego czasu Dorota miała piękną czarną dożycę o imieniu Sonia, było to jeszcze w czasach, kiedy żył Ralf. Niestety, obojga już nie było… Za to mogłam Dorocie, która ze względu na stan zdrowia nigdzie nie była zatrudniona zaproponować pracę na pół etatu bez lęku, że będzie się bała tak dużego psa, ponieważ moja firma mieściła się w naszym mieszkaniu, w którym oczywiście robiło się coraz ciaśniej. Mieliśmy co prawda magazyn na książki, ale tym niemniej nasza przestrzeń życiowa skurczyła się w zasadzie do jednego pokoju. Marta mieszkała w Warszawie, ale przyjeżdżała do nas na ferie i wakacje, więc musiała mieć swój pokój. Drugi pokój został biurem, a my we dwójkę oraz oba psy mieliśmy do dyspozycji, co prawda największy, ale tylko jeden pokój. A ja w dodatku cały czas myślałam o towarzyszce dla Saszy. Nic więc dziwnego, że moje wielkie marzenie o domu na wsi wróciło do mnie ze zdwojoną siłą.
Na razie jednak, kiedy tylko się zrobiło cieplej, jak najczęściej jeździliśmy do Miedwieżyk. Wymyśliłam przedłużone weekendy i kiedy tylko Dorota przychodziła w piątek do pracy, my uciekaliśmy na wieś. Były to najcudowniejsze w moim życiu chwile. Tam naprawdę odpoczywałam i tam w pełni byłam z moimi psami. Uwielbiałam rozpalać ognisko i w zależności od sezonu piec kiełbaski czy żółty ser, ziemniaki i inne warzywa. Po „paliwo” do ogniska chodziłam do pobliskiego lasu i przyciągałam z niego ogromne złamane przez wiatr konary, w czym nadzwyczaj aktywnie pomagał mi Sasza. Przy czym nigdy się nie zadowalał byle patyczkiem. On po prostu musiał wziąć najgrubszą, najdłuższą i największą gałąź i dopiero jak taką znalazł ciągnął ją z godnym podziwu zaparciem.
Lubiliśmy też w trójkę – Sasza, Wolf i ja wędrować po łąkach i brodzić w płynącej nimi rzeczce. W tym szczególnie celował Wolf, w dodatku upodobał sobie nieco błotniste miejsce zarośnięte szuwarami, stąd dostał nowe zwanie – Wolfik-Szuwarek. Czasami nieco zalatywało od niego bagienkiem, ale cóż poradzisz. Nie był to najgorszy zapach jakim mogła zajeżdżać psia sierść. Na przykład Sasza uwielbiał wytarzać się w padlinie. Tak, mój idealny pies, też miał swoje za skórą. Jeśli ktoś kiedyś mył psa utaplanego w padlinie, wie o czym mówię, a jeśli ktoś nie mył to niech podziękuje Sile Wyższej za łaskę i opiekę. Byłam już tak na ten zapach uwrażliwiona, że zdarzało mi się wyczuć ją wcześniej niż psom!
Tak więc lato 2003 minęło nam w rozjazdach albo do Miedwieżyk, albo na wystawy. Oczywiście zorganizowaliśmy też jak co roku Wczasy z Tarotem, które udały się nadzwyczaj. Mieliśmy już takie osoby, które przyjeżdżały co roku – Lidzia z Tczewa, Ania z Olsztyna, Jola z Niemiec, Jola z Bydgoszczy, Kasia, Bożena, Kamila, ale pojawiali się też nowi, bardzo fajni ludzie.


Odcinek 102.

Wielkim plusem założenia własnej firmy było to, że mogłam powoli zrezygnować z wróżenia. Nigdy tego nie lubiłam. Owszem, mam dar profetyczny i on dalej jest, ale nigdy nie lubiłam prognozować przyszłości. Może dlatego, że ludzie nie rozumieją, że w znacznym stopniu nasze życie zależy od nas samych. Owszem, jest pewien zarys w postaci naszych talentów, zdolności, możliwości, ale to my je możemy wykorzystać bądź nie, a od tego jak je wykorzystamy zależy nasze życie. Dlatego wymyśliłam swoją własną autorską metodę – Tarotowi Portret Psychologiczny na podstawie arkanów Tarota. Przychodzimy na ten świat rodząc się pod konkretną datą. Korzystając z kart Tarota możemy w niej odnaleźć pewien kod, który opowie o najważniejszym motywie, przewijającym się przez całe życie danego człowieka, o jego predyspozycjach i zdolnościach, a także o tych wydarzeniach, które znacząco wpłyną na rozwój jednostki. Dzięki jego analizie można lepiej zrozumieć daną osobę, wyjaśnić przyczyny jej zachowania, pomóc w zrozumieniu tego, co nią kieruje, ułatwić odkrycie jej przeznaczenia w tym życiu, dotrzeć do całego posiadanego przez nią potencjału.
Sposób obliczania „Portretu Psychologicznego” opracowałam i sprawdziłam na grupie ponad 30000 osób znanych mi osobiście – głównie klientów, ale też i moich uczniów, za co chciałam im raz jeszcze serdecznie podziękować oraz ponad 10000 znanych postaci historycznych. Jego skuteczność i użyteczność potwierdziły już też setki osób pracujących tą metodą na terenie całego świata, a szczególnie w Rosji, na Ukrainie, Białorusi, w Niemczech, USA, Holandii, Kanadzie, Kazachstanie i wielu innych krajach.
Psychologiczny Portret Tarota najkrócej mówiąc służy do zbadania i zanalizowania wrodzonych potencjałów danej jednostki, jej talentów, uzdolnień i predyspozycji, wpływów jakim ulegała w dzieciństwie i na które jest podatna w dorosłym życiu, najlepszych sposobów realizacji pojawiających się możliwości, znaczących i zwrotnych momentów w jej życiu, a także ukrytych w podświadomości lęków, kompleksów czy jak się to określa językiem ezoterycznym – spraw do przepracowania.
Natomiast im więcej jeździłam z Saszą na wystawy, tym bardziej się do nich zniechęcałam. Kiedyś myślałam, że oprócz wyglądu zewnętrznego w przypadku dogów ma znaczenie także ich charakter. Bardzo szybko wyprowadzono mnie z błędu, kiedy na wystawie Klubu doga w 2003 roku wśród błękitnych dogów wygrał samiec, który na ringu rzucił się i ugryzł drugiego psa. Byłyśmy wtedy z Dorotą, która mi wówczas towarzyszyła, obie w szoku. Choć ogólnie akurat tę wystawę wspominam dość miło. Nocowaliśmy wówczas w Grand Hotelu w Łodzi, który wówczas był sponsorem tej wystawy, a miała ona rangę europejskiej i było dużo ludzi z zagranicy, w tym z Rosji i z Niemiec. Kiedy rano zamawiałyśmy śniadanie do pokoju, wręcz rozczuliło mnie pytanie:
– A co podać pięknemu brytanowi?
Oczywiście miałam ze sobą jedzenie dla Saszy, ale zamówiłam mu jajecznicę, bo po pierwsze ją lubił, a po drugie nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności zobaczenia, jak w dobrym hotelu podaje się jedzenie dla psa. I było warto to zrobić. Obsługująca przyniosła jedzenie dla Saszy na czystej metalowej miseczce i dodatkowo podała drugą, głębszą ze świeżą wodą.
Wieczorem, w przededniu wystawy w hotelu odbywał się bankiet, na który oczywiście nie poszłam, bo nie wyobrażałam sobie, że zostawię Saszę samego w obcym miejscu. Przez ten bankiet nie mogłyśmy spać, ponieważ wiele psów zostawionych samotnie w pokojach wyło i szczekało przywołując swoich właścicieli.
Na samej wystawie my z Dorotą i Saszą byliśmy traktowani jak trędowaci i gdyby nie Rosjanie, którzy z nami rozmawiali i wymieniali doświadczenia odnośnie wystaw i dogów nie miałybyśmy nawet do kogo otworzyć ust. Jednie Mirka z De Miranko podeszła do nas, porozmawiała i z zadowoleniem oglądała Saszę ciesząc się, że wyrósł na pięknego i mądrego doga. Podchodziło do nas też wielu zwiedzających wystawę, robili zdjęcia z Saszą, rozmawiali ze mną i zachwycali się tym, jaki grzeczny i ułożony jest mój synuś. Natomiast na samym ringu niewiele zwojowaliśmy. Zajęliśmy drugie miejsce, ale z oceną bardzo dobrą. Kiedy sędzina nas o tym informowała, zachwycała się zachowaniem Saszy, ale bezradnie rozłożyła ręce – wygrał pies, który ani nie chciał biegać, ani prawidłowo stanąć, a na sędzinę szczerzył zęby. Cóż, był masywniej zbudowany niż Sasza, który ciągle był chudzielcem.

Odcinek 103.

Podobnie było na wystawie w Legionowie w październiku, a tej wystawy nigdy nie zapomnę, bo wtedy zrozumiałam, że jeżdżą na nie ludzie, którzy chcą mieć czempiony, a nie szczęśliwe i zadowolone psy. Pogoda była fatalna, nieustannie siąpił deszcz, wszystko było namoknięte i śliskie. Najpierw na ringu prezentowały się błękity. W klasie dorosłych samców było ich cztery – każdy według mnie śliczny i faktycznie wszystkie dostały oceny doskonałe. Jakież było moje zdumienie, gdy właściciel psa, który zajął drugie miejsce, po jego zejściu z ringu, na którym prezentowała go, jak się zorientowałam, jego żona rzucił się do niej ze stekiem wyzwisk. Słownictwo, które się posypało było iście rynsztokowe i nie nadające się do powtórzenia. Kobieta nie zostawała dłużna, a biedny pies stał między nimi wyraźnie przestraszony i zdezorientowany – nie wiedział, co zrobił źle, ale wyraźnie widział, że jego opiekunowie są zdecydowanie niezadowoleni. Stałam w kompletnym szoku i coraz większymi oczami patrzyłam na rozgrywającą się przede mną scenę. Akurat obok nas przechodziła właścicielka hodowli żółtych i pręgowanych dogów, z którą na jednej z wcześniejszych wystaw poznała mnie Mirka. Zatrzymała się przy Saszy i przywitała się z nami. Zdezorientowana sytuacją pozwoliłam sobie zadać jej pytanie:
– O co tym ludziom chodzi? Dlaczego tak na siebie wrzeszczą?
Hodowczyni odpowiedziała:
– Jak to o co chodzi? O tytuł czempiona. Gdyby ten pies zajął pierwsze miejsce, już by go miał, a tak będzie musiał czekać do wiosny. Sezon wystawowy się kończy. Zimą w Polsce prawie nie ma wystaw.
– No i co? Świat się przecież nie skończy…
– Świat nie, ale ludzie na krycie wolą wybrać czempiona, a każde krycie to…
– To pieniądze – dokończyłam sama, bez trudu domyślając się o co chodzi.
Niesmak, jak odczułam był trudny do wypowiedzenia. Ktoś by mógł powiedzieć, że ja też chcę mieć hodowlę, ale tym, co mnie do tego skłaniało w żadnym wypadku nie były względy materialne, ale strach przed utratą Saszy. Ja chciałam mieć jeden jedyny miot, żeby kiedy go zabraknie, a już dobrze wiedziałam, jak krótko żyją dogi, mieć u siebie jego syna lub córkę. Dlatego choć wszystko się we mnie buntowało przeciwko temu, co widziałam, weszłam z moim synkiem na ring.
Wystawiałam go na cieniutkiej parcianej ringówce, która niestety namokła i zrobiła się śliska. Kiedy zaczęliśmy prezentację od biegu po okręgu, Sasza leciutko trzepnął głową, żeby otrząsnąć się z deszczu. To wystarczyło, żeby ringówka się ześlizgnęła z łabędziej szyi mego doga, ale my ani na chwilę nie przerwaliśmy pokazu. Nie zaczęłam też mu w biegu jej nakładać, bo uznałam, że nie będzie to ładnie wyglądało. Poza tym miałam całkowite zaufanie do Saszy. Zrobiliśmy wszystko tak jak trzeba bez ringówki, nie kontrolowałam Saszy fizycznie. Nie musiałam. On wykonywał wszystkie moje słowne komendy w sposób idealny – bieg!, stój!, zwrot!, równaj!, postawa!, zęby! Goście zwiedzający wystawę nagrodzili nas brawami, ale sędzina rozłożyła ręce i dała drugie miejsce, pewnie byłoby jeszcze niższe, gdyby nie to, że mieliśmy tylko jednego konkurenta.
Na tej wystawie był jeszcze jeden zabawny moment, który przez niektórych właścicieli dogów został całkowicie błędnie zinterpretowany. Otóż pręgowane i żółte dogi wystawiały się na końcu, więc dość długo staliśmy na deszczu. Przemokliśmy i zmarzliśmy. Dla Saszy miałam ręcznik, którym go wycierałam i kocyk, który trochę chronił go od deszczu i zimna, ale my z Dorotą przemarzłyśmy całkowicie. Dlatego poszłam po coś ciepłego do picia, zostawiając resztę swego towarzystwa na kilkanaście minut. Kupiłam kawę i pączki. Kiedy wróciłam, Sasza bryknął na mnie z radości, że znów mnie widzi. Ludzie stojący obok myśleli, że on tak bardzo chce pączka. Nic bardziej mylnego. On po prostu tak się cieszył, że wróciłam, że jesteśmy razem. Wszystkie pączki świata nie robiły na nim żadnego wrażenia. Dla tego psa liczyło się tylko jedno, tak jak i dla mnie – bycie razem.

Odcinek 104.

W drodze powrotnej z tej fatalnej wystawy miałyśmy wypadek. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Skończyło się tylko na wyjątkowo drogiej naprawie samochodu. Na skutek tego wszystkiego powiedziałam Andrzejowi, że kończę z wystawami. On tego w ogóle nie skomentował, tylko pokiwał głową. Chyba w to wątpił, ale ja naprawdę miałam wówczas taki zamiar.
Kiedy jednak nadeszła kolejna wiosna Mirka namówiła mnie na udział w jeszcze jednej. Była to międzynawowa wystawa w Warszawie. Zgodziłam się, ponieważ faktycznie Saszy brakowało tylko jednej oceny doskonałej by zdobył uprawnienia reproduktora.
Ale zanim do tego doszło spędziliśmy piękną, spokojną i pracowitą zimę, którą jedynie zakłóciły dwa moje krótkie wyjazdy służbowe do Moskwy i Charkowa. Za każdym razem po powrocie Sasza demonstrował jak bardzo był obrażony tym, że go zostawiłam, ale po długiej, czułej rozmowie wybaczał mi. Zresztą on mi wybaczał wszystko…
Tak więc pojechaliśmy na wystawę do Warszawy. Pokibicować Saszy przyszła Marta razem ze swoją koleżanką Gosią. Pokaz psów odbywał się na ulicy Bokserskiej w jakichś dziwnych halach, droga do których była wysypana szutrem przemieszanym z przepalonym węglem. To świństwo strasznie pyliło i brudziło, a także raniło stopy zwierząt. Ktoś, kto to wymyślił zaiste wykazał się geniuszem logistyki. Białe psy o długiej szacie po przejściu tą drogą wyglądały jak po wyjęciu z popielnika. Kilka psów poraniło sobie łapy.
Kiedy dotarliśmy do naszego ringu zorientowałam się, że Sasza ma aż czterech konkurentów. Oceny doskonałe otrzymywało maksimum cztery psy, więc uznałam, że nie mamy na nią szans, no ale skoro przyjechaliśmy, to postanowiłam jednak wyjść z moim synkiem na ring, a na razie rozłożyliśmy na tym nieszczęsnym szutrze koc (był potem do wyrzucenia) i rozlokowaliśmy się na nim w piątkę – Sasza, ja, Andrzej i dziewczęta. Z zainteresowaniem oglądaliśmy otaczające nas z każdej strony dogi. Były śliczne i ku mojej radości wszystkie „kłapciaste”, czyli z długimi uszami. Już od roku w Polsce obowiązywał zakaz kopiowania uszu. W pewnym momencie obok nas przechodziła śliczna półroczna pręgowana sunia. Zrobiłam wielkie oczy, kiedy zobaczyłam jej obcięte i owinięte bandażem uszka. Andrzej też był zbulwersowany i spytał mnie:
– Jakim cudem ta mała ma cięte uszy?
– Nie mam pojęcia Andrzeju – odpowiedziałam i zastanawiając się dodałam – może jest z zagranicy, z kraju, gdzie jeszcze nie ma zakazu kopiowania, na przykład z Rosji.
W tym momencie usłyszałam jak dziewczyna, która miała tą małą na smyczy najczystszą polszczyzną zaczyna rozmawiać ze swoją towarzyszką. Nie wytrzymałam. Podeszłam do znajomej mi hodowczyni i spytałam:
– Widzi pani tę pręgowaną sunię?
– Tę z ciętymi uszami? – upewniła się zapytana.
– Tak. I właśnie o te uszy chcę zapytać. Jakim cudem ta mała ma kopiowane uszy? Przecież od roku w Polsce jest zakaz ich cięcia. I dlaczego jest wystawiana?
Kobieta popatrzyła na mnie z lekkim politowaniem, uśmiechnęła się i odpowiedziała:
– W tym kraju za pieniądze można wszystko.
– Jak to?
– Zwyczajnie. Idzie pani do weterynarza, płaci mu stosowne pieniądze, a on kopiuje uszy i wydaje zaświadczenie, że było to niezbędne ze względów zdrowotnych. Takie zaświadczenie dołącza pani do zgłoszenia na wystawę i po balu.
W pierwszej chwili mnie zatkało i nie mogłam wydusić z siebie słowa, bo coś takiego nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy. „Jednak jestem strasznie naiwna” – pomyślałam. A kiedy już odzyskałam zdolność mówienia, zaczęłam dociekać:
– A jakaż to choroba jest wskazaniem do cięcia uszu?
– Żadna – odpowiedziała mi kobieta, która od prawie 30 lat hodowała dogi.
Więcej pytań nie miałam. Pokiwałam głową, bo wszystko stało się jasne. I tylko tak bardzo mi się zrobiło żal tej młodziutkiej suni, która dla kaprysu właścicielki musiała znieść narkozę, ból, ryzyko zakażenia, długotrwałe bandażowanie i ogólny dyskomfort.

Odcinek 105.

W końcu przyszła nasza kolej na wejście na ring. Był bardzo mały, ciasny i zdecydowanie nieodpowiedni do prezentowania na nim pięciu dorosłych samców doga niemieckiego. Psy prawie wpadały na siebie, choć wszyscy wystawiający bardzo uważali, żeby zachować choćby minimalny dystans między nimi niezbędny dla ich (i naszego) komfortu. Sasza był psem opanowanym i pewnym siebie. W dodatku miał już duże doświadczenie w prezentowaniu się na ringu, więc jakoś to znosił, ale jeden z żółtych chłopców zaczął się denerwować i starał się wyciągnąć swego opiekuna z ringu. To chyba zadecydowało o tym, że nie dostał oceny doskonałej. Za to mój synuś w końcu dostał tą upragnioną ocenę! On dla mnie zawsze był więcej niż doskonały, ale teraz mieliśmy to na piśmie! I tak Sasza zdobył uprawnienia reproduktora.
W radosnym nastroju wychodziliśmy z wystawy, choć moja córa patrzyła na moją euforię z niejaką pobłażliwością. Przy wyjściu, jak zazwyczaj zresztą, było mnóstwo budek oferujących jedzenie i napoje. Zaprosiłam wszystkich na małą przekąskę. Większość miejsc była pozajmowana prawie przy każdej budce i jedyny wolny stolik dla czterech osób znaleźliśmy obok drogi prowadzącej na wystawę. Usiedliśmy tam i Andrzej z Martą poszli zamówić coś do jedzenia. Saszy kazałam kupić same dwie parówki. Nie jest to dobre jedzenie dla doga, ale musieliśmy jakoś uczcić taką okazję, a z tego wszystkiego, co mogłam kupić w tych budkach tylko parówki były najmniej podejrzane.
Umościliśmy się wokół stolika. Oczywiście Sasza usiadł mi na kolanach. Dla mnie było to tak oczywiste zachowanie, że nawet nie zwróciłam na to uwagi. Okazało się jednak, że budzimy tym powszechną sensację. Dziesiątki osób zatrzymywało się przy nas, żeby popatrzeć. I nie wiem, co budziło większą sensację – to, że Sasza siedzi u mnie na kolanach, to, że siedzi przy stoliku czy to, że my spokojnie jemy, a pies nawet nie próbuje powąchać naszego jedzenia. W końcu Marta nie wytrzymała:
– Kończmy i chodźmy stąd. Nie mogę jeść jak się na mnie gapi stado ludzi.
– Marto, nie przesadzaj – zaoponowała jej koleżanka Gosia. – To nie na ciebie się gapią tylko na Saszę.
– Spokojnie dziewczęta – powiedziałam pojednawczo, zbyt szczęśliwa, żeby pozwolić na jakiekolwiek niesnaski – i tak już kończymy. Zaraz pójdziemy do samochodu.
Przy aucie pożegnaliśmy się z Martą i Gosią i ruszyliśmy w drogę do domu. Nie spieszyliśmy się, bo Wolfik został pod opieką Doroty, dlatego postanowiliśmy po drodze zatrzymać się jeszcze na kawę, było ciepło i przy restauracjach działały już ogródki, gdzie spokojnie mogliśmy usiąść z Saszą. W połowie drogi znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Weszliśmy, zajęliśmy miejsce i zamówiliśmy kawę. Przepełniona radością i dumą z mojego psiego syneczka delektowałam się chwilą i nawet nie zwróciłam uwagi, że do kawiarnianego ogródka weszła kobieta z kilkuletnim chłopcem. Zorientowałam się dopiero, kiedy spytała:
– Czy to dog niemiecki?
– Tak – odpowiedziałam.
– A w jakim on jest wieku?
– Ma dwa lata i trzy miesiące.
– Ładny pies – powiedziała, ale w jej głosie było coś takiego, że zarówno Sasza zastrzygł uszami, jak i ja zrobiłam się czujna. Tym niemniej grzecznie odpowiedziałam:
– Dziękuję.
I wtedy padło pytanie:
– Za ile go pani sprzeda?
Spojrzałam z politowaniem na kobietę i jej synka i odpowiedziałam pytaniem:
– Ładny chłopczyk. A jego za ile pani sprzeda?

Odcinek 106.

Oburzenie kobiety wylało się na mnie jak wodospad Niagara. Zostałam odsądzona od czci i wiary, oskarżona o wszystkie grzechy świata, a także dowiedziałam się wszystkiego najgorszego o stanie mego umysłu. Kobieta pluła jadem, a ja w tym czasie poklepałam się ręką po udzie, co było dla Saszy sygnałem, że ma mi usiąść na kolanach, co też zrobił. Wolałam mieć go blisko siebie, bo kobieta tak się zapieniła, że nie wiedziałam, co jej przyjdzie do głowy – jeszcze weźmie i skrzywdzi Saszę. Kiedy chłopczyk zobaczył, jak Sasza siedzi u mnie na kolanach, przerwał matce:
– Mamo, nie krzycz, zobacz jak ten pies fajnie siedzi. Ja go chcę!
Kobieta zmieniła ton i powiedziała:
– Dobrze zapłacę za tego psa.
– Ja też dobrze zapłacę za tego chłopca.
Na co ona wysoko zadzierając nos do góry wyniośle rzekła:
– Dzieci się nie sprzedaje.
– Otóż to właśnie, droga pani – dzieci się nie sprzedaje!
Widać było, że kobieta intensywnie myśli nad moimi słowami, bo aż na czole pojawiły się jej zmarszczki. Chyba jednak coś zrozumiała, bo wzięła chłopca za rękę i wyszła z ogródka. W miarę jak się oddalała cichł dziki wrzask chłopca:
– Ja chcę tego psa! Ja chcę!!!
Oszołomiony Andrzej przez dłuższą chwilę milczał, aż w końcu cicho spytał:
– Co to było?
– Podobno homo sapiens – odpowiedziałam.
W ciszy i spokoju skończyliśmy kawę i bezpiecznie wróciliśmy do domu, gdzie czekał na nas Wolfik z Dorotą. Cała dumna pochwaliłam się sukcesem Saszy. Oczywiście Dorota pogratulowała i spytała:
– To co? Teraz zaczniesz się rozglądać za suczką?
Andrzej, który jeszcze nic nie wiedział o moich planach, zrobił wielkie oczy. I tak musiałam, bez specjalnych przygotowań, wprowadzić go w moje zamiary. Kiedy mu zaczęłam mówić o hodowli po prostu zbladł i słabym głosem spytał:
– Ale jak my się tu zmieścimy?
– Po pierwsze – spokojnie. Sunię chcę kupić dopiero w przyszłym roku. Po drugie – chyba nie sądzisz, że będziemy żyć przez cały czas tutaj. Przecież wiesz, że moim największym marzeniem jest kupno domu na wsi i zabranie tam mojej babci.
– Ale za co my kupimy ten dom? Owszem, biedy nie klepiemy, ale nie mamy odłożonej nawet złotówki.
– Kupimy, zobaczysz – odpowiedziałam z głębokim przekonaniem.
Co prawda z dużą ulgą przyjęłam fakt, że już nie muszę jeździć z Saszą na wystawy, bo bardzo tego nie lubiłam i w moich planach najbardziej przerażało mnie to, że z sunią też będę musiała swoje wyjeździć, ale tak bardzo chciałam mieć dzieci Saszy, że byłam gotowa na to poświęcenie.
Ale na razie cieszyliśmy się życiem. Dzięki temu, że mieliśmy pracownicę mogliśmy sobie pozwolić nie tylko na weekendowe wyjazdy na wieś, ale i na cały tydzień urlopu, który oczywiście spędziliśmy w Medwieżykach. Któregoś popołudnia, dziś nie wiem nawet z jakiego powodu, rozpoczęła się dyskusja na temat psów, ich oddania i wierności. Moja matka twierdziła, że jest to zdecydowanie przesadzone:
– Udowodnię ci to – przekonywała. – Wezmę Saszę na spacer i zobaczysz, że ze mną pójdzie.
– I o czym ma to świadczyć? – spytałam.
– O tym, że dla psa ważniejszy jest spacer od jego właściciela.
– Przede wszystkim nie jestem właścicielem Saszy, a jego opiekunem, a poza tym nie jestem przekonana, że z tobą pójdzie.
– Sprawdzimy? – zaproponowała matka.
– Czemu nie – zgodziłam się.
– Tylko nie będziesz go wołać – zastrzegła.
– Dobrze, nie będę go wołać.

Odcinek 107.

Przypięłam Saszy smycz, matka ją wzięła i podeszła do bramy. Sasza, nieco skonsternowany, oglądał się za mną, a ja siedziałam bez ruchu przy ogrodowym stoliku. Pies nieco się zawahał przy furtce, ale wyszedł z matką. Sama byłam ciekawa, co z wyniknie z tego eksperymentu. Widziałam, jak oboje raźnie maszerują wzdłuż płotu odgradzającego działkę rodziców od drogi, ale kiedy doszli do jego końca Sasza się zatrzymał i nie zrobił ani kroku dalej. Nie pomogły ani namowy matki, ani szarpanie za smycz. Pies zaparł się czterema łapami i stał jak posąg, w końcu zawrócił i pociągnął matkę z powrotem do bramy. Zachowałam kamienną twarz, ale nie ukrywam, że w środku zalała mnie fala szczęścia i miłości. Matka bez słowa oddała mi smycz i poszła do domku, a ja spuściłam Saszę ze smyczy i zabrałam go w ramach rekompensaty za nieudany spacer na naszą polankę. Nigdy nie musiałam go prowadzić na smyczy, nigdy nie musiałam go pilnować – po prostu Sasza nie oddał się ode mnie dalej niż o kilka kroków i to niezależnie od okoliczności. Kiedyś spotkaliśmy w lesie łosia, Sasza był luzem i trochę się przestraszyłam, że za nim pobiegnie, ale wystarczyło kategoryczne „Stój!”, by mój pies ani drgnął, choć potężne zwierzę przechodziło kilka metrów od nas.
Byliśmy jak dwie połówki jednej całości. Tak idealnego porozumienia nie osiągnęłam nigdy z żadną żywą istotą. On wiedział o czym ja myślę, ale i ja znałam myśli mego Przyjaciela. Poza tym – my rozmawialiśmy. Co prawda nie używaliśmy słów, ale one nie były potrzebne. Wystarczyło popatrzeć sobie w oczy i wszystko było jasne. Nauczyłam się też odczytywać informacje z wyrazu Saszy pysia, sposobu trzymania uszu, ruchów ogona, ułożenia ciała. Zawsze wiedziałam czego chce lub co nie pasuje mojemu Przyjacielowi. Byliśmy cudownie zgrani i idealnie zsynchronizowani.
Sasza był też takim psem, z którym mogłam pójść wszędzie – do kawiarni, do sklepu, do kina. Jego także nauczyłam tańczyć. Tym razem nie była to konkretna piosenka, a komenda „Tańczymy!”. Dzięki temu zrobiliśmy furorę w Białymstoku. Otóż na białostockich plantach jest pomnik psa Kawelina. Przy tym pomniku zorganizowano konkurs na najsympatyczniejszego psa Białegostoku. Całkiem przypadkiem trafiliśmy tam z Saszą podczas spaceru. Zainteresowana zgromadzeniem i dużą ilością czworonogów dowiedziałam się o co chodzi i z marszu postanowiłam wziąć udział. Oczywiście psów było bardzo dużo, ponad setka i nawet mi do głowy nie przyszło, że możemy wygrać. Po prostu postanowiłam wziąć udział w zabawie, szczególnie, że Sasza też był chętny, a atmosfera całkiem inna niż na wystawach. Wszyscy prezentowali z uśmiechem swoje psy, które pokazywały różne sztuczki. My z Saszą specjalnie żadnych sztuczek nie umieliśmy… Kiedy przyszła nasza kolej, wyszliśmy na środek, wyciągnęłam jedną rękę i podałam komendę „Tańczymy!”. Na ławeczce obok siedział uliczny grajek z akordeonem. Kiedy zobaczył jak tańczę z Saszą zaczął nam przygrywać, a stojący wokół tłum – przyklaskiwać. Tańczyliśmy dobre pięć minut. Zdawałam sobie sprawę, że jest to dla Saszy niewygodna pozycja – poruszać się przez tak długi czas na dwóch łapach. Starałam się, żeby miał we mnie stabilne oparcie, ale i mi zaczęło mi to sprawiać trudność, więc w końcu przerwaliśmy i oboje się ukłoniliśmy. I nie wiem, jak Sasza na to wpadł, że trzeba tak zrobić, ale kiedy ja dygnęłam, moje szczęście także ugięło przednie łapy, robiąc coś w rodzaju ukłonu.
Dostaliśmy takie brawa, że aż się zarumieniłam, ale Sasza traktował to jako należny mu hołd i był niemal gotowy rozdawać autografy. Ku memu zdumieniu zajęliśmy pierwsze miejsce na ponad sto psów i dostaliśmy jako nagrodę wielki worek karmy, który od razu przekazaliśmy obecnym na miejscu przedstawicielom białostockiego schroniska. Dyplom zachowałam do dziś…

Odcinek 108.

Życie z Saszą było pełne wrażeń, radości i nieustającego piękna. Jego spojrzenie, dotyk jego łapy, muśnięcie nosem, przytulenie się, to sprawiało, że wszystko miało większy, lepszy i głębszy sens. Jedyną ciemniejszą smugą w moim życiu wówczas było to, że Wolfik zaczął się wyraźnie starzeć Miał już ponad 10 lat i choć specjalnie nie chorował, to dało się dostrzec, że nie jest już tak sprawny jak wcześniej, a jesienią 2004 roku zaczęło się z nim dziać coś niedobrego. Pojechaliśmy do lecznicy, gdzie weterynarz go obejrzał i powiedział:
– Proszę państwa, pies ma prawie 11 lat, to starość, a na to jeszcze nie wynaleziono lekarstwa.
Wyszliśmy przygnębieni z lecznicy. Nie mogłam się pogodzić z opinią lekarza.
– Andrzej, może i Wolfik jest stary, ale ja widzę i czuję, że coś go boli. Może i weterynarz ma rację, ale…
– Ja też tak czuję, to co robimy?
– Chodź pojedziemy na Wesołą do doktora Gulko. Niech go obejrzy jeszcze inny weterynarz. Jak potwierdzi diagnozę to trudno, ale może jakoś będzie można pomóc Wolfikowi.
Po dotarciu na Wesołą okazało się, że mamy szczęście i doktor Gulko jest na miejscu i przyjmuje. Po krótkim oczekiwaniu znaleźliśmy się w gabinecie. Doktor dokładnie obejrzał Wolfika, a potem kazał go położyć na stole i zrobił mu USG. Przyglądał się obrazowi bardzo dokładnie, a potem powiedział:
– Najprawdopodobniej przyczyną dolegliwości są zmiany prostaty. Jakiego rodzaju, trudno powiedzieć. Najlepiej byłoby pobrać materiał do biopsji.
– Czy możemy to zrobić?
– Tak, oczywiście.
– Czy Wolnikowi trzeba podać narkozę?
– Jeśli go państwo dobrze przytrzymacie, to myślę, że się uda bez tego.
Objęłam Wolfika za szyję i przytuliłam twarz do jego główki lekko się na niego kładąc i przyciskając do stołu, Andrzej trzymał go do strony zadu, a doktor sprawnie pobrał długą igłą materiał do biopsji i powiedział:
– Jeśli państwo zechcą poczekać, wynik będzie za kilkanaście minut. Sam tu na miejscu robię badania.
– Oczywiście panie doktorze. Chętnie poczekamy.
– Możecie państwo tu zostać – oznajmił lekarz i wyszedł z gabinetu, a my z drżeniem serca czekaliśmy na jego powrót.
Wolfik dalej leżał na stole i nawet specjalnie się nie wyrywał, żeby z niego zejść. Stałam obok i cały czas go głaskałam, a jednocześnie rozglądałam się po gabinecie. Oczywiście moją uwagę zwróciła półka z książkami, na której stały specjalistyczne podręczniki weterynaryjne. Ich tytuły oczywiście nic mi nie mówiły oprócz jednego „Bioenergoterapia w leczeniu zwierząt”. Pokazałam tę książkę Andrzejowi ze słowami:
– Coś mi cały czas mówiło, że doktor Gulko korzysta też z nietradycyjnych metod leczenia.
– Faktycznie, nawet nie wiedziałem, że taka pozycja w ogóle wyszła. To wspaniale, że i takie możliwości wykorzystuje się także w leczeniu zwierząt.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do gabinetu wrócił lekarz. Oboje popatrzyliśmy na niego z niepokojem. Ten od razu przeszedł do rzeczy:
– Tak jak podejrzewałem Wolfik ma raka prostaty, ale na szczęście niezłośliwego.
– I co teraz panie doktorze? – spytałam głosem pełnym napięcia.
– Możemy spróbować leczyć farmakologicznie, ale moim zdaniem najlepsza i najskuteczniejsza w takim przypadku jest kastracja psa. Daje prawie stuprocentowe wyleczenie.
– A więc kastracja panie doktorze – błyskawicznie podjęłam decyzję. – Kiedy możliwy jest zabieg?
– Nawet w tej chwili – spokojnie odpowiedział lekarz. – Nie mam na dzisiaj umówionych żadnych zabiegów.
– Doskonale. Jesteśmy gotowi.

Odcinek 109.

Lekarz rozpoczął przygotowania do zabiegu od podania Wolfikowi narkozy. Kiedy pies usnął, zostaliśmy wyproszeni z gabinetu. Z ciężkim sercem zostawiałam swego małego Przyjaciela na stole operacyjnym, ale rozumiałam, że w tej lecznicy nie mam żadnych szans na zostanie z nim podczas operacji. Wychodząc tylko zaznaczyłam:
– Panie doktorze, ja będę cały czas w poczekalni. Jak tylko Wolfik zacznie się wybudzać, bardzo proszę dać mi znać.
W poczekalni Andrzej powiedział:
– Pojadę do domu po pieniądze i zobaczę co z Saszą, pewnie trzeba go wyprowadzić.
Co prawda Sasza nie był sam, bo w firmie była Dorota, ale ona nie mogła rzucić pracy i z nim wyjść, więc uznałam, że tak będzie najlepiej, poza tym mogło nam nie wystarczyć gotówki, którą mieliśmy przy sobie. Tak więc Andrzej pojechał, a ja usiadłam w poczekalni zaciskając ręce ze zdenerwowania. Trochę to trwało zanim lekarz mnie zawołał. Stało się to jednocześnie z powrotem Andrzeja, więc mogliśmy wejść oboje. Wolfik, jeszcze nadal mocno oszołomiony, leżał na stole operacyjnym, ale miał otwarte oczy i kiedy go zawołałam podniósł główkę. Moja radość była ogromna!
– Mój maleńki – mówiłam – już wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Zaraz pojedziemy do domku!
W tym czasie Andrzej słuchał zaleceń doktora Gulko i sposobu ordynowania leków pooperacyjnych. Po chwili zdjęliśmy Wolfika ze stołu. Niestety, łapki mu się rozjeżdżały i nie dał rady iść. Wolf nie ważył tyle, co dog, ale swoje 40  kilogramów żywej wagi miał, dlatego Andrzej poszedł do samochodu po koc, położyliśmy go na nim i we dwójkę wynieśliśmy z lecznicy. Świeże powietrze dobrze mu zrobiło i przy wkładaniu do samochodu Wolfi już z nami współpracował. W domu zanieśliśmy go do od razu na jego posłanko, a zaniepokojony stanem swego przyjaciela Sasza delikatnie, ale dokładnie go obwąchał. Rekonwalescencja przebiegła szybko i bez komplikacji, a Wolfik od dnia operacji przeżył jeszcze prawie trzy lata.
Tak więc jeśli jakiś weterynarz mówi wam – to stary pies, nic się nie da zrobić, nie wierzcie mu w ciemno. Skonsultujcie to z innym lekarzem. Być może ten pierwszy ma rację, ale może tak być, że jej nie ma. Dzięki temu oszczędzicie waszemu psu bólu i przedłużycie mu życie.
Czas płynął, nadeszła kolejna zima, a wraz z nią psie psoty i szaleństwa na śniegu. Minęły Święta i Nowy Rok, a ja coraz poważniej myślałam o towarzyszce dla Saszy. Wymarzyłam sobie, że będzie to żółta sunia. Andrzej pogodził się z moją decyzją i już nie oponował, choć wizja mieszkania w takich, jak wówczas nasze warunkach z trzema psami nie budziła jego zachwytu. I nie pomagało moje twierdzenie, które powtarzałam jak mantrę:
– To nas zmobilizuje do kupna domu na wsi.
W końcu ustaliliśmy, że sunia będzie moim prezentem urodzinowym i po 23 marca zadzwoniłam do moich „guru” od dogów, czyli do hodowli De Miranko. Po wstępnych uprzejmościach i wymianie informacji o tym, co słychać, przeszłam do rzeczy:
– Mirko! Chciałabym, żeby Sasza miał towarzyszkę, oczywiście doga. Marzy mi się żółta sunia. Czy poleciłabyś jakąś hodowlę? Czy wiesz, gdzie niedługo będzie miot żółtych dogów?
Mirka chwilę się zastanowiła i odpowiedziała:
– W Krakowie w hodowli Giga La Gothica w maju ma być miot żółtych i pręgowanych z ciekawego skojarzenia. Rodzice są bardzo fajni. Mama żółta, ojciec pręgowany. Ciąża już jest potwierdzona, ale co się urodzi to zobaczymy. Chcesz, dam ci namiary do hodowczyni.
– Bardzo proszę.
Zapisałam numer, podziękowałam Mirce i zakończyłam rozmowę, gdyż od razu chciałam zadzwonić do hodowli Giga La Gothica, co też uczyniłam. Po przedstawieniu się i powołaniu na Mirkę z hodowli De Miranko przeszłam do rzeczy:
– Wiem, że ma pani sunię w ciąży. Jestem zainteresowana szczenięciem z pani hodowli. Sama mam samca właśnie od Mirki i Andrzeja.

Odcinek 110.

– Doskonale. Cieszę się, że chce pani szczenię właśnie od Gigi – jak się okazało nazwa hodowli zawiera w sobie imię mamy miotu.
– Ale niestety, ja mam pewne oczekiwania.
– Jakie?
– Chcę koniecznie żółtą dziewczynkę.
– Jeśli tylko taka się urodzi może ją pani mieć. Nie mam jeszcze żadnej rezerwacji na żółte suczki.
– Doskonale.
– A czy jest pani gotowa czekać do połowy maja, bo taki mamy termin porodu? I czy wobec tego mam taką zarezerwować dla pani?
– Tak, jestem gotowa czekać i tak, bardzo proszę o rezerwację.
– I nie pyta pani o cenę?
– Mniej więcej znam ceny dożych szczeniąt z dobrych skojarzeń, ale bardzo proszę podać pani cenę.
Kiedy ją usłyszałam, wydała mi się nieco wygórowana, ale jako że nie miałam w zwyczaju targować się o cenę swoich dzieci, a dogi były dla mnie właśnie dziećmi, zgodziłam się na nią. I tak zaczęło się czekanie na poród.
Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że żółta dziewczynka, jeśli się taka urodzi, zamieszka u nas dopiero za kilka miesięcy, ale przygotowania rozpoczęłam od razu. Szczególnie się niepokoiłam tym, jak ją przyjmie Sasza, choć nie było żadnych podstaw do niepokoju. Ale mój synuś był takim szałaputem i szaławiłą, że kiedyś na spacerze w pędzie nie zauważył mnie, podbił mi kolana i wywaliłam się jak długa. Innym razem zwichnął mi środkowy palec na prawej ręce, który do dziś mam krzywy, choć to już nie jego wina. Po prostu miałam głupi zwyczaj trzymania smyczy na jednym palcu, Sasza przypadkiem się szarpnął i górny paliczek wyskoczył ze stawu. Było to zimą i na rękach miałam cudowne, mięciutkie, irchowe rękawiczki kupione w Rosji. Było mi szkoda je rozcinać, więc chciałam, żeby Andrzej nastawił mi palec bez ich zdejmowania. Kiedy wróciłam ze spaceru do domu Andrzej jeszcze spał. Zbudziłam go słowami:
– Andrzej, zobacz co się stało – pokazałam odchylony pod nietypowym kątem środkowy palec w czarnej rękawiczce w geście powszechnie uważanym za obraźliwy, choć do takiej intencji było mi bardzo daleko choćby z powodu odczuwanego bólu.
Andrzej otworzył oczy, popatrzył na moją rękę, po czym odwrócił się do ściany mamrocząc pod nosem:
– To mi się śni, takie rzeczy są niemożliwe.
Ogarnęły mnie jednocześnie wściekłość i wielkie rozżalenie. Poszłam do kuchni i z wielką złością szarpnęłam zwichnięty palec. Zabolało niewymownie, ale poczułam jak staw chrupnął i wskoczył na miejsce, tak mi się wydawało. Dopiero z czasem okazało się, że nie do końca tak było i palec pozostał nieco krzywy, ale zgina się prawidłowo. Powoli zdjęłam rękawiczkę i zobaczyłam ogromny, purpurowy krwiak, który objął nie tylko zwichnięty palec, ale i oba sąsiednie, a także narastającą opuchliznę.
Kiedy po półgodzinie wstał Andrzej miałam już spuchniętą całą rękę. Mój partner zbudził się w wyśmienitym humorze i dzień zaczął od słów:
– Wiesz, śnił mi się dziwny sen.
– Jaki? – spytałam lodowatym głosem.
Andrzej nie zwrócił uwagi na mój ton i zaczął opowiadać:
– Śniło mi się, że stoisz w drzwiach i pokazujesz środkowy palec w czarnej rękawiczce, ale ten palec jest jakiś dziwny, bo jego górna część jest jakby złamana i zwisa pod kątem dziewięćdziesięciu stopni.
– Taaaa?
– No, naprawdę. Jakiś dziwny sen…
Wtedy pokazałam Andrzejowi swoją prawą rękę. Widok jego twarzy był bezcenny, ale i tak nie mogłam sobie odmówić drobnej złośliwości:
– Zaczynasz mieć prorocze sny kochanie.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Za co kochamy dogi....

Gaja - szuka domu, który ją będzie kochać bezgranicznie