Mój pierwszy dog - GERALD







          Od dziecka byłam jak to mawiała moja babcia "psią mamą".  Wszystkie psy na ulicy były moje, wszystkie znałam. Bardzo ubolewałam, że rodzice nie zgadzają się na psa w domu. Jakże byłam szczęśliwa, jak zgodzili się chociaż na chomika.                                                                                                                            
Niedaleko mojego domu były dogi niemieckie, piękne, dostojne, majestatyczne chyba 5 ich było. Wracając ze szkoły, zawsze szłam taką drogą, żeby przechodzić obok  domu gdzie mieszkały. Stawałam niedaleko i przyglądałam się im  z podziwem. Chyba wtedy zaczęła się rodzić moja miłość do dogów. Mogłam tak stać godzinami mimo, że potem dostawałam w domu burę za zbyt późny powrót ze szkoły. Gdy ich nie było na podwórku czułam się zawiedziona, ale kolejnego dnia znów tam szłam. Wtedy wydawały mi się poza moim zasięgiem, bo jako dziecko marzyłam i jakimkolwiek choćby najmniejszym piesku na świecie. W głębi serca postanowiłam, że jak dorosnę to będę w domu miała psa, nie wiedziałam wtedy jakiego i że będzie ich kilka.                                                                              


Dorosłam, założyłam rodzinę i wyprowadziliśmy się z mężem i synem na wieś ku zaskoczeniu, a nawet niezadowoleniu części bliskich i znajomych. Oczywiście w domu szybko pojawiły się psy i to kilka, poza tym koty, bywały też inne zwierzęta. Dogi z dzieciństwa czasem mi się śniły. W domu mieliśmy różne psy, ale nie dogi. Były za to charty polskie, które stały się moją miłością, chyba do tej pory moje serce jest rozdarte na pół bo zawsze drży i przy dogach i przy chartach. W sumie wtedy nie myślałam już o dogach. Aż pewnego razu pojechałyśmy z koleżanką do Płocka, żeby wysterylizować  charcicę po przejściach odebraną od nieodpowiedzialnego człowieka. Ona miała tam kolegę lekarza weterynarii, który zaproponował, że charcicę wysterylizuje za darmo, za to że ją ratowałyśmy. Andrzej bo tak się nazywał znajomy Joanny miał doga płaszczowego, nie pamiętam teraz imienia ani przydomku psa. W sumie nie ma brzydkich dogów, ale ten był ładny inaczej. Było to zapasione monstrum (ważył chyba 100 czy ciut więcej kilo) takie niezgrabne dla mnie, w dodatku dziwnie jak na płaszczowego umaszczone. Na głowie miał plamę niczym piuskę, na grzebiecie zamiast typowego płaszcza plamę na kształt siodła. Przypomniałam sobie o dogach podziwianych w dzieciństwie i zastanowiłam się co mnie w nich tak urzekało. Nie wiedziałam, pomyślałam nawet wtedy, ze ja doga to chyba nigdy nie będę miała                                                                      


                                                          Minęło kolejnych kilka lat, nagle w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia zadzwonił kolega męża z pytaniem, czy nie chcemy 3-miesięcznego doga, bo szuka mu domu, ponieważ ludzie albo go uśpią albo pójdzie na łańcuch (sam nie mógł wziąć miał kilka psów w tym sukę niufkę z miotem 12 szczeniąt). Wiedział, że rozglądamy się za dużym psem, bo niedawno pożegnaliśmy naszego niufka Miśka .  Planowaliśmy wtedy bernardyna, ale skoro los chciał inaczej. Decyzja była szybka, następnego dnia w śnieżycę pojechaliśmy po Scoobiego, tak się wtedy nazywał. Jechaliśmy z pewnymi obawami po psa demona, bo ponoć zrobił straszne zniszczenia w domu i w ogóle gryzie jest agresywny i nie do ogarnięcia.  Gdy go zobaczyłam i wzięłam na ręce (jeszcze się dało), a on trzęsący się ze strachu wtulił się we mnie to serce niemal nie pękło na widok tej kupki nieszczęścia. Całą drogę do domu  przytulony do mnie trząsł się, drżał na całym ciele jakby miał jakieś drgawki i te jego wystraszone  i niezmiernie smutne oczy. W domu bał się wszystkiego, ale powoli się uspokajał. Opadły pierwsze emocje, poczuł się pewniejszy i zasnął dosłownie na środku dywanu zwinięty w kłębek. Spał prawie 2 dni, nawet myślałam że jest chory, ale nie to była jego reakcja na stres. Umaszczenie i spojrzenie jeszcze Scoobiego skojarzyło mi z Wiedźminem, była w nim łagodność i jakaś dzikość, niezależność, duma, mądrość, dlatego nazwaliśmy go Gerald (Gerald z Liwii), poza tym urodził się 4 października więc miał patrona Gerarda to w końcu tylko 1 litera. Dostał nowe życie i nowe imię. Był z nami prawie 11 lat. Przywieźliśmy go pod koniec grudnia i odszedł też w grudniu, ale na początku, nie doczekał 11 rocznicy bycia razem brakło 19 dni.                                                                                                            


Początkowo mocno zagubiony bojący się ludzi i wszystkiego dookoła. Choć miał niespełna 3 miesiące był bardzo skrzywdzony psychicznie. Pół roku wyprowadzania na prostą i uczenia, że ręka nie bije, a głaszcze. Na dotyk sikał pod siebie, a odruchy płaszczenia się i przysiadania na widok podniesionej ręki pozostały mu do końca życia.                                                                                            Gerald to klasyczny przykład reklamy "Pies to nie zabawka" do wyrzucenia po świętach. Po kilku latach dowiedzieliśmy się, że był zamykany w ciemnym garażu bez okien na ok 10 godzin dziennie, bo w domu nie mógł zostać żeby nie nabrudzić. Wożony był w bagażniku, żeby nie ubrudzić siedzeń. Nic dziwnego, że zostawiony sam ciemnicy może coś pogryzł, a jak wiedział, że będzie zamykany bronił się przed tym jak potrafił używając zębów. Bardzo długo, właściwie do końca bał się jazdy samochodem, nieco przy Tosiu wyluzował i już się nie zapierał żeby wsiadać, ale w czasie jazdy widać było, że czuje się niepewnie. Nie pozwalał nikomu dotykać uszu i ogona może dzieci go ciągnęły. Jedynie ja mogłam mu uszy czyścić. Zachował dystans do mężczyzn,                         z mężem i synem miał bardzo dobre relacje, ale obcy zawsze wzbudzali jego nieufność.                                                                                                                               Gerald był bardziej psem w typie doga z pseudohodowli, laik nie rozpoznał, ale znający rasę widział że gdzieś tam w przodkach coś się zaplątało, taki  trochę dog hipis bo miał nieco dłuższą sierść, szczególnie zimą robiła się błękitna           z podszerstkiem, latem była krótsza i był bardziej merle. To był mój Książę Półkrwi, ale było w nim z usposobienia 100% doga w dogu.                                                                                          Jako podrostek pokazał, że potrafi napsocić i nieraz podnosił nam adrenalinę. Był jedynym dogiem, który nieco zmniejszył moją kolekcję butów. Cechowała go niesamowita mądrość życiowa i wrażliwość. Taki prawdziwy przyjaciel przez duże P.                                                                                             
Wyjątkowo cierpliwy w stosunku do małych dzieci, o czym przekonaliśmy się, gdy przyjechał mój brat z żoną i  kilkumiesięcznym synkiem. Gerald siedział cały czas przy Kubusiu i pozwalał mu na wszystko, nawet jak mały złapał go za ucho to tylko delikatnie liznął w stópkę wywołując śmiech dziecka.                                    
Mieliśmy wtedy podhalańczyka Barego wykupionego z łańcucha, który stracił wzrok. Gerald był jego psem przewodnikiem i opiekunem. Chodził za nim krok  w krok i pilnował żeby Bary sobie krzywdy nie zrobił, a jak uznał, że musi go odsunąć delikatnie łapał go za kark i odciągał. Bardzo cierpiał po jego odejściu, nie chciał jeść, leżał tam gdzie Bary lubił się wylegiwać i dosłownie płakał. Zaczęłam szukać dużego psa, żeby wypełnić Geraldowi pustkę i tak trafił do nas adopcyjny Tosiu (ale to juz inna historia)                                                                              
Gerald pomógł wychować  kolejne psy pojawiające się domu Bugiego, Tosia, Cormaca, Leona, nawet Bulimka i Emilka trochę poznały od niego psiej mądrości. Szczególnie przydatny był w wychowaniu Leona, to on wprowadził go do stada i ojcował mu. Opiekował się kotami.                                                                      
Sam nauczył się psich zasad panujących w naszym domu od Berbelka małego mieszańca teriera. Był to jedyny pies przed którym Gerald zawsze czuł respekt.                                        
Bardzo lubiłam spacery z nim, siadaliśmy sobie gdzieś sami rozmawialiśmy, tak rozmawialiśmy, był wyjątkowo cierpliwym słuchaczem. Mogłam mu się zawsze wyżalić jak było mi źle,  przytulił się wtedy do mnie albo położył głowę na kolanach i patrzył w oczy, jakby mówił "nie martw się jutro będzie lepiej". Po odejściu Tosia chodził za mną jak cień, jakby mnie pilnował (Tosiu choć młodszy odszedł wcześniej za TM) Z nim czułam się bezpiecznie.                                                     
Jak zamieszkał z nami Tosiu był chyba trochę zazdrosny bo czasem chłopaki mieli ścinki, ale potem zrozumiał, że kocham wszystkie tak samo.                                                                     
Odszedł zasypiając u mych stóp. Tak po prostu położył się koło mnie. Głowę ułożył mi na stopach i zasnął. Wcześniej przeszedł po mieszkaniu i każdego psa wylizał, może to było jego pożegnanie.                                                                             
Teraz po czasie, wiem co mnie urzekało od dziecka w dogach i potem to samo urzekło mnie w chartach to ich duma, szlachetność, niezależność. Kochają bezgranicznie, ale nigdy nie będą służalczo poddane, zachowują swoją godność. Ta miłość długo we mnie kiełkowała, ale za to jest dojrzała, przemyślana taka na zawsze.



Danuta Plewka

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Za co kochamy dogi....